Napastnik ze związkowym zacięciem

Urodzony w Grybowie Franciszek Tymbarski był napastnikiem, który rozegrał w "Biało-Czarnych" barwach około 400. spotkań, zdobywając dla naszego zespołu przeszło siedemdziesiąt bramek.
23 Sty / 00:01

Piłkarzem był świetnym, żeby nie napisać - doskonałym. Obdarzonym nie tylko niepospolitym, rzadko w tamtych czasach spotykanym talentem, ale i olbrzymią charyzmą, ogromnym sercem do gry. O takich zawodnikach mawiało się, że urodzili się na futbolówce. Z tą futbolówką u nogi potrafił wyczyniać prawdziwe cuda, samemu - w pojedynkę - odmieniać losy nieuchronnie przegranych, wydawałoby się, spotkań. Przeciwników mijał niczym narciarz Ałuś Bachleda tyczki slalomowe na stoku, nabierał ich na sobie tylko znane techniczne sztuczki, choć sam przyznawał, że technicznym wirtuozem trudno raczej go było określić.

Największą jednak zaletą Franka była świetna, do perfekcji opanowana gra głową. Do czasu pojawienia się w Sandecji Janusza Pyry, a później Bogusia Szczeciny, nie było lepiej skaczącego w powietrze zawodnika. Owszem, nie był mężczyzną, jak by to kiedyś określono wzrostu "nikczemnego", w wielu przypadkach obrońcy rywali przerastali go jednak o kilkanaście centymetrów. Mimo to potrafił wyrosnąć nagle jak spod ziemi na polu karnym, przeskoczyć defensora, musnąć czołem piłkę. A ta wpadała do siatki. Takiego właśnie - "fruwającego" Franka na zawsze zapamiętają starsi kibice Sandecji, klubu z którym związał najpiękniejsze lata swej kariery.

- Urodziłem się w Grybowie, nie miałem więc wyjścia: musiałem trafić do Grybovii - opowiadał przed laty niżej podpisanemu Tymbarski w wywiadzie publikowanym na łamach nie istniejącego już "Głosu ZNTK". - To były takie czasy, że dorastający chłopiec musiał być albo ministrantem, albo piłkarzem. Do kościoła, owszem chodziłem, ale zawsze jakoś bliżej było mi na boisko. W juniorach szybko poznano się na jego talencie. Nie miał jeszcze ukończonych 17 lat, kiedy wybiegał już w podstawowej jedenastce seniorów. Kwestią czasu pozostawało, kiedy zagnie na niego parol wszechwładna w regionie Sandecja. Działacze KKS nie musieli fatygować się do Grybowa. Mieli tam już swego człowieka. Był nim inny wychowanek Grybovii, od kilku sezonów aklimatyzujący się w mieście nad Dunajcem, Adam Ziółkowski. Wpływ Adama na młodszego kolegę musiał być ogromny, jako że Tymbarski już parę dni po "dyscyplinującej" rozmowie przymierzał koszulkę w biało-czarne pasy. Do rejestru zawodników Sandecji wpisany został oficjalnie 15 lutego 1961 r.

Nie od razu wywalczył miejsce w wyjściowym składzie "kolejarzy". W drużynie panowała w tamtym czasie ogromna konkurencja. Do każdej pozycji kandydowało po dwóch, nierzadko po trzech zawodników. Szanse na rychły debiut roztaczały się więc przed żółtodziobem raczej marne. Okazało się jednak wkrótce, że ambicja, zaangażowanie na treningach, a także - co tu dużo mówić - pokora, mogą okazać się wartościami najistotniejszymi. Tymbarski zajął więc miejsce w ataku najstarszego w mieście klubu sportowego, nie oddając go przez z górą dziesięć lat. Wiele jest spotkań, do których wracał pamięcią. O jednym z nich mógł jednak opowiadać bez końca. Bo też było o czym.

- Sezon 1966/67 rozpoczęliśmy jak każdy inny - wspominał przed laty Franek. - Skład niby mieliśmy niby wyjątkowo mocny, skrystalizowany - wymieńmy zresztą: w bramce Majda lub Ogorzały, w obronie Śledź, Ziółkowski, Janikowski w pomocy: Grądziel, Hływa, Czarnik, Pierzchała w ataku: Gwiżdż, Żabecki, i ja - ale jakoś nikt nie brał pod uwagę poważnie możliwości, że możemy powalczyć o ligę międzyokręgową. Tymczasem wygrywaliśmy mecz za meczem, i na jedną kolejkę przed końcem rozgrywek przed nami była tylko rezerwa Cracovii. Ona jednak nie mogła być promowana, ponieważ jej pierwsza drużyna grała tylko o klasę wyżej. Wystarczało nam więc drugie miejsce. Mecze u siebie toczyliśmy na stadionie Dunajca, ponieważ nasz obiekt znajdował się akurat w remoncie. Graliśmy z Wieczystą Kraków. Na trybunie, tej od strony rzeki, głowa przy głowie. Nie wiem, ile ludzi przyszło na ulicę Kościuszki. Może 5, może 6, może nawet 7 tysięcy? W każdym razie nadkomplet. Niby byliśmy faworytami, ale wiadomo, jak w takich przypadkach bywa. Nerwy, nogi się trzęsą. Na szczęście dość szybko Mietek Gwiżdż zdobył pierwszą bramkę, potem Czesiek Pierzchała drugą i worek się rozwiązał. Kolejno trafiali Adziu Czarnik, Zygmunt Śledź, Zygmunt Żabecki, a i mi też udało się główką pokonać bramkarza rywali. Skończyło się więc na 6-0. Czegoś podobnego do tego, co działo się po meczu, ani wcześniej, ani już nigdy później nie przeżyłem. Ludzie na rękach znieśli nas z boiska. A my, na piechotę przemaszerowaliśmy na nasz stary, kochany stadion przy alejach Wolności, by tam świętować awans. Dla tego jednego dnia warto było przez kilkanaście lat wylewać pot na treningach.

Wspomniane zostało na wstępie, że Tymbarski był człowiekiem szalenie, chorobliwie wręcz ambitnym. Jego charakter najlepiej oddaje anegdota, którą często przytacza legendarny Zygmunt Różycki, długoletni działacz Sandecji. - Podczas któregoś meczu toczonego przez Sandecję w Krakowie, Franek doznał paskudnego rozcięcia skóry na głowie - wspomina Różycki, dla przyjaciół Musiu. - Krew zalewała mu twarz, wyglądał więc raczej upiornie. Ale wytrwał do końca. Nikt by nie wytrwał. Nikt, ale nie Franek. Taka dezercja z boiska po prostu nie leżała w jego naturze. Po meczu pojechałem z nim do kliniki. Tam wyszedł do nas nobliwie wyglądający lekarz. Na widok Franka omal się nie wywrócił. Ze złości aż mu się żyłki na skroniach porobiły. - Co ty, gówniarzu sobie wyobrażasz? - wrzeszczał na cały korytarz. - Po to ci matka chleb dawała, żebyś zdrowie na boisku marnotrawił. Szkoda, że ci tej głowy całkiem, przy samej szyi nie up...! Zdębiałem - Franek był przecież dorosłym mężczyzną. Ale on tylko spuścił wzrok, nie odezwał się ani słowem. Dopiero później okazało się, że lekarz miał święte prawo tak go sponiewierać. Był po prostu jego rodzonym wujkiem.

Z piłkarską murawą bohater niniejszego tekstu definitywnie rozstał się w roku 1972. Nie oznacza to, że zupełnie zerwał z ukochaną piłeczką. Przekwalifikował się błyskawicznie z zawodnika na trenera. Z dobrym, może nawet bardzo dobrym skutkiem, prowadził kilka mniejszych, okolicznych klubów. Pozostawił po sobie dobre wspomnienie. Wyłącznie w przychylnym tonie wypowiadają się o nim m. in. byli gracze Barciczanki. Podkreślają, że był szkoleniowcem sumiennym, przykładającym się do swej pracy, nie zaniedbującym swych powinności. Potrafił w praktyce zademonstrować różne zagrywki, zachowując się przy tym niezwykle skromnie. A przecież dla niejednego futbolowego adepta jawił się jako piłkarska, nie całkiem jeszcze przebrzmiała sława.

Futbolowe treningi były jednak tylko uzupełnieniem Frankowej codzienności. Zawodowo pracował w sądeckich ZNTK. Na początku lat 80., po wybuchu polskiego sierpnia, zaangażował się w działalność związkową. Ale nie w "Solidarności", lecz - o zgrozo! - w organizacji branżowej, w OPZZ. Nie wszystkim było to w smak. Stracił kilku kolegów, o których potem powie, że nie okazali się godni tego właśnie miana, zyskując za to szacunek tych, dla których owczy pęd niekoniecznie musiał być wyznacznikiem ludzkiej wartości.

- Przy swym wyborze nie kierowałem się - uchowaj Boże - polityką - zapewniał Franek. - Zawsze byłem człowiekiem głęboko wierzącym, dla którego najistotniejsze były wartości chrześcijańskie. Pomyślałem sobie jednak, że przy "Solidarności", której ideom nic doprawdy nie można było zarzucić, zgrupowała się tak wielka ilość ludzi, że interes jednostki może gdzieś zginąć w tłumie. Trafiłem więc do mniej popularnych, może nawet bojkotowanych związków branżowych, zostałem wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej, w których łatwiej można było pochylić się nad konkretnym przypadkiem. I, proszę mi wierzyć, w swej działalności kierowałem się wyłącznie dobrem pracownika. W istocie, trudno spotkać dzisiaj, zatrudnioną w ZNTK za "kadencji" Franka osobę, która mogłaby powiedzieć o nim złe słowo. Był lubiany i szanowany. Traktowano go jak swego, któremu można powierzyć każdy, najbardziej nawet osobisty sekret. Bo też przed nikim Tymbarski drzwi do swego gabinetu nie zamykał.

Niedługo przyszło mu się cieszyć emeryturą. Po przekroczeniu linii cienia, jak gdyby przestał udzielać się publicznie, schował się w domowym zaciszu. Najłatwiej można go było spotkać na stadionie Sandecji. Ta miłość do klubu okazała się silniejsza. Bardzo przeżywał kolejne mecze zespołu z ulicy Kilińskiego. Pewnie stawały mu wówczas przed oczami kadry z dumnej młodości. Raz jeszcze przeżywał wykorzystane i zmarnowane sytuacje, strzelane bramki i fatalne pudła, powracał do tego niezapomnianego, nie tylko dla niego zresztą, meczu z Wieczystą. W 1992 roku cieszył się jak dziecko, kiedy Sandecja po raz drugi w swej historii wywalczyła awans do II ligi. Wkrótce z niej spadła. - Ale to nic, taki jest sport - tłumaczył Tymbarski. - Dzisiaj spadli, jutro awansują. Zobaczysz, jeszcze będziemy się cieszyć z sukcesów tych chłopców. Franek Tymbarski nie wiedział, że już wówczas bezlitosny rachmistrz rozpoczął odliczać ostatnie dni jego życia, do granic możliwości wypełnionego piłką nożną.

Tekst: Złota Księga Sandecji 1910-2010


Autor
Fot.
Multimedia