115 lat: Paciorek dla ubogich

Adam Ziółkowski znany jest sądeczanom głównie jako piłkarz, podpora defensywy Sandecji w latach 60. Rzeczywiście, zapisze się w pamięci kibiców jako stoper „nie do przejścia”, słynący z atomowych uderzeń z rzutów wolnych. Niewiele jednak wie, że popularny „Ziółek” ma w swej biografii sporo jeszcze innych, niebanalnych, jeśli tak się można wyrazić, epizodów.
13 Cze / 06:06

Startować miał ze swego rodzinnego Grybowa. Miasta, w którym znają i szanują go dosłownie wszyscy, gdzie decydenci w pas się mu kłaniają. Do legendy przeszła wizyta w posiadłości Adama pewnego dziennikarza, który, zanim skierował swe reporterskie kroki do Wysokiego Urzędu, uprzednio został przez „Ziółka” do jego rezydencji. Tam, po wypiciu paru głębszych, zakąszanych nieprzeciętnymi rarytasami, tajniki przygotowania którego zna wyłącznie urocza małżonka naszego bohatera, pani Grażyna, redaktor skonstatował nagle, że czas ucieka, a przed nim jeszcze wywiad z władzą. Ziółkowski ponoć tylko machnął ręką, wykonał telefon, a za kilka minut na progu jego domostwa stały Najważniejsze Osoby w Mieście i Gminie, z przygotowanym pisemnym oświadczeniem. Ile prawdy w tej anegdocie, trudno dociec. Fakt jednak pozostaje faktem, że każdy szanujący się grybowski notabl, pytany o Ziółkowskiego, bezbłędnie wskaże drogę do jego hacjendy, bajkowo rozłożonej w parku miejskim. „Ziółek” to „Ziółek” i basta.

Siedzimy w ogródku posesji przy ul. Parkowej. Piękna, słoneczna pogoda, ptaszki świergocą, rybki pluskają w baseniku. Słowem, iście idylliczna atmosfera południowoeuropejskiej sjesty. Gospodarz częstuje mocną kawą, słodziutkim ciasteczkiem, słonawą wysowianką. I zaczyna snuć swą opowieść.

Życie moje mogło się potoczyć zupełnie innymi torami. Kilkakrotnie stawałem bowiem na rozdrożu. Wystarczyło jedno słowo, skinięcie głową, złożenie podpisu i byłbym w zupełnie innym dziś miejscu. Nawet w Grybowie też niewielu by o mnie słyszało. Starałem się jednak postępować zgodnie z duchem Ewangelii. Nie byłem koniunkturalistą i kiedy stawałem przed dylematem: paciorki albo mamona, wybierałem to pierwsze. Tak było na przykład w przypadku niedoszłego transferu do Piasta Nowa Ruda. Drużyna ta występowała wówczas w drugiej lidze, a ja miałem już 23 lata. Zatem czas, kiedy górnicze lobby mogło złożyć mi konkretną ofertę. Spotkanie z prezesem klubu, Ziółek mówi:

– Słuchaj, Adam, gramy bardzo ważny mecz. Wystarczy, że mi się pokażesz i zasiądziesz z drużyną, będzie spokój. Podpisz tylko ten świstek. Dostaniesz pracę pod ziemią, mieszkanie. Oczywiście na szychtę chodzić nie będziesz. Wystarczy, jak zjawi się tam twój kask.

– Panie prezesie… ale w Grybowie zostanie samotna, schorowana mama. Prezes: – Damy ci dwa dni na znalezienie dla siebie, byś mógł w spokoju przygotować się do wyjazdu. I na matkę. Przydzielimy jej też pielęgniarkę. Pomyślałem jednak sobie, że mimo obojętnego jak się ma jej osobista opieka nad majątkiem. Po prostu nie opuściłem stanowiska śląskie powołanie. Grzecznie więc podziękowałem i wróciłem do Grybowa, a właściwie do Sandecji, której już był zawodnikiem. Takich propozycji, i to z klubów pierwszoligowych, miałem między innymi z Wisły Kraków i Cracovii było więcej. Nie chciało mi się jednak ruszać tyłka z rodzinnych stron, choć wielki świat naprawdę nęcił.

W 1958 roku rosłego, bezkompromisowo grającego stopera wypatrzył w Grybowie niezapomniany trener Mieczysław Nowak. 21-latek nie miał wyjścia. Nowakowi się nie odmawiało. Przeszedł więc do Sandecji, gdzie z miejsca zaskarbił sobie sympatię miejscowych kibiców. W dniu rozgrywania meczów na stadionie przy al. Wolności, obowiązywało porzekadło: „idziemy na Ziółkowskiego”. Bo też dawał Adam swym sympatykom niejedną powód do satysfakcji. Nawet jak drużynie nie szło, zawsze można było być pewnym, że żelazny obrońca rozbawi czymś swych fanów.

– Owszem, grałem ostro, ale nigdy brutalnie. Z boiska wylatywałem dwukrotnie – nie było wówczas żółtych i czerwonych kartek, sędziowie stosowali wykluczenia i delikatną na trybuny – w tym raz niesłusznie, bez jakichkolwiek konsekwencji. W pierwszym przypadku przeciwnik mnie opluł. Tak długo później rondlem za nim leciałem, aż go dorwałem. Myśle, że to po ludzku wytłumaczone. Natomiast mecz mecz w Krakowie sędziował niejaki Aleksander Suchanek. Zdał sobie sprawę ze swej pomyłki, nie chciał zaogniać sytuacji. Po meczu mnie przeprosił. Powiedział: – Wiesz, Ziółek, jak to jest. Czasem się gwizdnie nie w tym momencie gdy potrzeba, a potem człowiek nie chce z siebie palanta robić. Chyba to rozumiesz... Rozumiałem, tym bardziej, że w protokole meczowym nie znalazła się adnotacja o wyrzuceniu z boiska Ziółkowskim.

To były zupełnie inne czasy dla sportu. Zdecydowanie lepsze, zwłaszcza dla kibiców. Piłkarze wiedzieli, że ludzie płacą za bilety i żądają w zamian za to uczciwego podejścia do obowiązków. Tym bardziej, że, szczególnie w ZNTK kolejarze z uwagą patrzyli graczom i na ręce, i na nogi. Kolejarzowi wcześniejsze wychodzenie z pracy, ulgi, które z robotniczej braci nawet nie pomyślał, by ten czy ów gracz zostawił w niesławie barwy klubowe. Wtedy, aby się napić się w środku tygodnia gibolskiej herbatki, Zabecki, Stawiarz, Pierzchała, Spiegel, Gurgul, czy Wrona chyłkiem musieli przemykać po osiedlu, uchować Boże, nie zauważył ich wchodzących do „Lublinianki”, „Obywatelskiej” lub „Imperialu”.

– O dietach nie było mowy – zapewnia „Ziółek” – Nie pamiętam bym pij obiad ufundowany przez nieocenionego klubowego dobrodzieja, Żyda Nussima. Na spotkania wyjazdowe brało się kotlecik, w którym ogrzewało się flaczki czy jakiś bigos.

Z innej jeszcze piłkarskiej umiejętności zasłynął Adam. Nie sposób dziś podać dokładnej liczby bramek zdobywanych przez niego z rzutów wolnych. Kopał miał zaiste atomowego. Kiedy podbiegał do ustawionej piłki, było jasne, że albo rozerwie siatkę bramki rywali, albo znokautuje któregoś z piłkarzy stojących w murze. Chociaż nie, istniała jeszcze jedna ewentualność. Że futbolówka będzie ranił zostanie sędzia opiekujący się słynną stodolą za bramką od strony Domu Żołnierza.

Kiedy w 1968 r. Sandecja spadła z trzeciej ligi, „Ziółek” postanowił zwinąć interes i wrócić do macierzystej Grybowii. Kiedyś, w trakcie przejazdu prowadzonej w pociągu rozmowie z ligowym sędzią z Kielc, usłyszał: – Z czym wy chcecie grać w tej trzeciej lidze? Groszem nie śmierdzicie, arbitrów nie „załatwiacie”, piłkarze grają po pracy, a do tego brak trenera, który by całość dopełniał czary goryczy. Nie to żebym wyczytywał pretensje, ale na raz pierwszy przyswajacie wiedzę piłkarskiego świata, że nie od dziś są sobą hierarchie sportowych wartości.

Na sportowej pozycji wyżej Ziółkowski wspiął się jako trener. Podjął się bowiem nie lada wyzwania: dzieła trudnego poprowadzenia futbolistów Grybovii. Trzykrotnie awansował z nimi do czwartej ligi, a w połowie lat 90. stanął przed niepowtarzalną szansą pierwszego w historii klubu awansu do III ligi.

– Naszym rywalem w spotkaniach barażowych był Kamax Kanczuga. Wszystko rozstrzygnęło się już w pierwszym meczu w Grybowie. Przegraliśmy 0:5! Ilekroć jeden z jakichkolwiek powodów jęknie, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że rywal awans miał już „go przypisany”. Rewanż był tylko formalnością. Dostaliśmy w plecy 0–5 i marzenia prysły jak bańka mydlana. Szkoda, bowiem mieliśmy wówczas naprawdę silną drużynę. Z bramkarzem Stopką, Kazikiem Krokiem, Jasiem Strefą, Michalikiem, Igielskim czy grającymi dziś w Sandecji Markiem Zagórskim.

W swej trenerskiej karierze zaliczył Adam jeszcze muszyński Poprad, po czym odsunął się od wyczynowego sportu. Dzisiaj ogranicza się do wizyt w charakterze kibica na odległym o 400 metrów od jego posesji grybowskim stadionie. Cieszy się, że wśród uganiających się za piłką młodzieniaszków dostrzega prawdziwe brylanty.

– Oby tylko ktoś tym młotkiem w głowach nie poprzeżucał. Czasy mamy specyficzne. Dzisiaj liczy się przede wszystkim kasa. Ona determinuje ludzkie postępowanie. Zbyt często obojętnie przechodzi się obok innych życiowych wartości.

– Pewnie dziwisz się, to w jaki sposób ten człowiek – altruista dorobił się tak pięknej posiadłości. No to posłuchaj. W roku 1970 do Anglii wyjechała moja młodsza siostra Ewa, która uzyskała z mężem, zresztą w trakcie studiów na Filologii klasycznej, założyciela zespołu „Wawele”, również grybowianina Kazimierza Michalika. Kiedy na Wyspach młode małżeństwo mocniej stanęło na nogach, pomyślało o pozostającej tu kraju rodzinie. W ten sposób, już w lipcu 1981 roku, po raz pierwszy wyjechałem do Londynu. Początkowo pracowałem tam jako konserwator u boku amerykańskich, by później nająć się do prywatnej firmy budującej bloki mieszkalne. Robiłem tam za malarza. W sumie sześciokrotnie wylatywałem nad Tamizę, dzięki czemu moje konto systematycznie rosło. A zawartość pozwalała na budowę domku. Ot, i cała tajemnica.

Niedosyt, jaki się miało okazać, pierwszy powrót do Polski wypadł na 13 grudnia 1981 r. To był jedyny dzień, kiedy lotnisko Okęcie zostało zablokowane. Ludzie bali się po prostu feralnej trzynastki. Niektórzy pasażerowie podróżny odwoływali w ostatniej chwili, bojąc się, że nie zdążą załatwić wszystkich rzeczy. O obozach koncentracyjnych, o walkach ulicznych, o setkach ofiar, o głodujących narodzie. Po raz pierwszy wówczas rodzina Ziółkowskich na emigracji pomyślała o konkretnym wspomożeniu rodaków z Grybowa. Zorganizowano zbiórkę: kupowano w czasie pieniądze lekarstwa dla szpitali i ośrodków zdrowia, odżywki dla dzieci chorych na celiakię, żywność, odzieży.

Do Grybowa, w momencie kiedy Adam był już wśród swoich, zjechały z Londynu trzy wypełnione po brzegi tiry. Gospodarz nadzorował dystrybucję darów, gościł kierowców przez kilka dni w swych progach, by następnie wyposażyć ich w paliwo starczające na drogę do Amsterdamu. Wśród wielodni królowali angielskie bekony, nie specjalnie smakowo odpowiadający polskim podniebieniom. Posedł więc Adam po rozum do głowy, zawarł układ z prezesem miejscowej rzeźni. Bekony zostały rozebrane, powstała z nich smakowita kiełbasa. W kilkudziesięciu porcjach rozdawano ją później wśród rodziców, których pociechy przystępowały właśnie do pierwszej komunii. W Polsce wszystko było przecież wówczas na kartki…

W 1989 r. Ziółkowski otarł się o świat wielkiej polityki. Ni stąd, ni zowąd ktoś, nie pamięta już nazwiska, z ludzi na szczycie, zaproponował mu kandydowanie do wyborów parlamentarnych. Z ramienia „Solidarności”. Miał zostać senatorem. Kiedy wieść rozeszła się po okolicy, nie mógł opędzić się od przyszłych wyborców. Wszyscy gorąco namawiali, zapewniali o swoim poparciu. Alojzy Oracz, dyrektor sądeckich ZNTK, w których „Ziółek” przepracował mnóstwo lat, zadeklarował, że już zrobi mu kampanię wyborczą, za nic małe nie siada. Ale wybór wciąż się wstrzymywał, źle, że bardzo się widzi w nowej roli, wspominany działacz „Solidarności” dzwonił po raz kolejny i w zniecierpliwieniu zadeklarował:

– No wie pan, to po prostu mnie upodlenie… Setki ludzi zabijają się o naszą nominację, marzą, by ich nazwisko widniało na liście wyborczej, a pan się waha. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: to nie jest propozycja – to zaszczyt!

– Jaki tam ze mnie polityk? To, że ludzie mnie lubią? To przez sport, przez moją postawę na boisku, a nie przez to, że potrafię pięknie przemawiać. Niech gruntownie przemyślą, bo ja się po prostu do tego nie nadaję. Nie chcę mieć nic wspólnego z polityką. Chciałbym, by moje nazwisko nigdy nie znalazło się na żadnej liście. Chciałbym umrzeć z czystym sumieniem, z uczciwym kręgosłupem, bez plam w kieszeni etycznej. Ale coś mam mówić? Przecież nie pojadę do góry do Warszawy i ministerstwa nie zdobędę...

Jak na 73-latka Adam Ziółkowski zachowuje zdumiewającą sprawność fizyczną. Smukła sylwetka i niesłabnący dowód na to, że całą młodość spędził na ćwiczeniach cielesnych. Był nie tylko piłkarzem, ale i hokeistą na lodzie, narciarzem, pływakiem, cyklistą, lekkoatletą. W kwiecie wieku oddawał się także sportom wysoce technicznym jak tenis. Kilka razy w tygodniu dojeżdża do Nowego Sącza, by rozruszać kości na kortach w Parku Strzeleckim czy w hali Wyższej Szkoły Biznesu.

– Wiesz, bywa, że nachodzi mnie myśl, że ja tutaj żyję o dostatku, jak po kokonie, a inni nie mają czego do garnka włożyć – mówi „Ziółek”. – Tłumaczenie, że do wszystkiego doszedłem ciężką pracą, że nikogo nie okradłem ani nie skrzywdziłem coraz częściej zaczyna się robić puste. Świat jest niesprawiedliwy i czasem tak sobie myślę: po co mnie się tak udało, a innym nie? Jak to jest możliwe jeszcze dla ludzi zbroić? Żadnej prośbie nie odmówię. Chyba z mlekiem matki wszczepiono tę zdolność do poświęcenia… I cóż, ludzie, którzy mnie znają, czają się, jak tylko mogą. Bo błahy ich po prostu nie ma. Ech, chyba odmówię za nich paciorek…

Tekst pochodzi ze Złotej Księgi Sandecji 1910-2010, autorstwa Daniela Weimera

Autor Złota Księga Sandecji 1910-2010, Daniel Weimer
Fot.
Multimedia