Cześć, Wacek!

Wacław Grądziel to jeden z najwybitniejszych zawodników Sandecji, który strzelił dla naszego klubu ponad sto goli. Szczególnie zapisał się w pamięci 2 maja 1970 roku, zdobywając pierwszą bramkę na nowym obiekcie przy ulicy Kilińskiego.
26 Sty / 00:01

Zbliżała się połowa pierwszej części meczu o mistrzostwo ligi międzyokręgowej pomiędzy Sandecją i Fablokiem Chrzanów. Sędzia podyktował wówczas rzut wolny na korzyść gospodarzy. Janusz Pyra dośrodkował na pole karne. Tam Antek Dominik zgrał piłkę głową do stojącego na linii szesnastki ciemnowłosego zawodnika. Ten, bez przyjęcia, zdecydował się na strzał. Płasko uderzona futbolówka trafiła w sam róg bramki strzeżonej przez łysawego, leciwego z lekka golkipera Fabloku Komandzika. W ten sposób, w ostatni dzień kwietnia 1970 roku, padł pierwszy gol na nowym stadionie przy ul. Kilińskiego. Wówczas nosił on szumne miano XXV-lecia PRL. Przed kilkoma laty obiektowi, już po remoncie, nadano imię Ojca Władysława Augustynka, czcząc w ten sposób pamięć wielkiego przyjaciela sądeckiego futbolu. A człowiekiem, który "rozdziewiczył" boisko, był Wacław Grądziel. Przez kibiców, i tych starszych, i tych ledwie odrosłych od ziemi, nieodmiennie zwany Wackiem.

Nigdy nie obrażał się o tę poufałość. Po pierwsze: trudno, by do Grądziela - od chrztu Wacława - wołano: Kazik, czy Mietek. Po drugie: i on, jako młokos, też nie miał skrupułów przy zwracaniu się do osób starszych po imieniu. I nikt go jakoś za uszy za to nie wyszarpał. Na stadion Sandecji przychodził więc w 1953 roku jako mały Wacek, ostatni mecz w biało-czarnych barwach, 21 lat później rozegrał też jako Wacek. Tyle tylko, że jakby trochę większy. Na trening trampkarzy zgłosił się wraz z mocną grupą chłopaków z tzw. Kaduka. Wraz z nim na śmiałość zdobyli się wówczas m. in.: Uczkiewicz, Oberjanek, Olesiakowie, Oracz. A na stadionie przy alejach Wolności czekali już nieco starsi inni "parafianie": Pach, Winiarski, Rajski, Czopowie, Jurkowski. Pamięta doskonale swój pierwszy oficjalny występ. Zagrał w Stróżach przeciwko Kolejarzowi.

Na treningach wyróżniał się pracowitością, a że umiejętnościami przestał wkrótce ustępować "prawdziwym" graczom, niedługo kazali mu trenerzy czekać na szansę w ekipie seniorskiej. Nie ukończył jeszcze siedemnastu lat, kiedy zadebiutował w "dorosłej" jedynce. W meczu z krakowską Armaturą zmienił w przerwie doświadczonego Klaczaka. I na dobre zadomowił się w gronie seniorów, choć przy ważniejszych okazjach spieszył z odsieczą grupom młodzieżowym. Tak było w przypadku spotkań Krakowa o Puchary: Michałowicza - juniorów i Przeworskiego - młodzieżowców. W tej drugiej ekipie, będąc jej kapitanem i występując z kolegami z Sandecji: Wieśkiem Spieglem i Zenkiem Mandrykiem, wywalczył tytuł młodzieżowego mistrza Polski. W finale Kraków wygrał z Poznaniem, w barwach którego grał jeszcze inny sądeczanin - Mietek Gwiżdż. Po meczu Wacek tak długo przekonywał go do powrotu do Nowego Sącza, że w końcu udało mu się skruszyć opór materii.

- Tworzyliśmy wówczas w Sandecji kapitalną paczkę - przyznaje Grądziel. - Pozornie różni ludzie, jakże inne nieraz charaktery, a jednak jeden za drugiego poszlibyśmy w ogień. Dlatego, kiedy mieszkający wówczas na Śląsku Leszek Skrężyna złożył mi propozycję przejścia do drugoligowej wówczas Victorii Jaworzno - odmówiłem. Wolałem zostać nad Dunajcem. Nie bez znaczenia była również chęć zdania matury w Technikum Kolejowych dla pracujących. Nowy Sącz musiałem jednak wkrótce opuścić. Upomniała się o mnie armia. Trafiłem do Krakowa, gdzie, zamiast uganiać się na poligonie, biegałem za piłką po boisku Wawelu. I to w drugiej lidze! Mimo, że wojskowym władzom udało się w drużynie tej zgromadzić plejadę naprawdę świetnych graczy, że wspomnę tylko o bramkarzu Januszu, Borowskim, Sputo czy Sarnacie, wyleciała ona z ligi. Ale mnie wytypowano do przejścia do również wojskowej Lublinianki. Tam jednak długo miejsca nie zagrzałem. Skończyła się runda, po której Sandecja zajmowała ostatnie miejsce w tabeli. Nie wiem, jak działacze sądeccy tego dokonali, jakimś cudem udało im się jednak przed czasem wyciągnąć mnie z wojskowych kamaszy. Na powrót byłem w Sączu, choć z propozycją pospieszyła sama Wisła Kraków. Sandecja była mi bliższa. Pamiętam, że po którymś z treningów, zostaliśmy dłużej w szatni, i tak jakoś spontanicznie, przysięgliśmy sobie, że obronimy ligę dla miasta. Ta chęć musiała być przemożna, ponieważ w całej rundzie rewanżowej straciliśmy zaledwie trzy punkty, dźwigając się na trzecie miejsce w całych rozgrywkach!

To był pierwszy sygnał zwiastujący narodziny wspaniałej drużyny, która już niedługo miała osiagnąć największy w dziejach powiatowego Nowego Sącza sukces. Mowa oczywiście o wywalczeniu w sezonie 1967/68 owianego legendą awansu do elitarnej, jeśli można użyć takiego sformułowania, III ligi. Wspomnienia o słynnych meczach z Wawelem, Górnikiem Wojkowice, Bronią Radom czy KSZO Ostrowiec wracają przy okazji rozmów z wszystkimi graczami tamtej epoki. Przypomnijmy więc jedynie, że Sandecja kuchennymi drzwiami, a właściwie schodami, spuszczona została z tej klasy rozgrywkowej. Ale Wackowi, z jakże różnych względów, głęboko zapadły w pamięć szczególnie dwa trzecioligowe mecze. W niesławny sposób przegrany 0-5 pojedynek w Mielcu ze Stalą (grali już w niej m. in. Kukla czy Lato), po którym do piłki zniechęciło się kilku zawstydzonych piłkarzy trenera Bieleckiego oraz potyczka z Rakowem Częstochowa.

Zaledwie kilka dni wcześniej rywale stoczyli pasjonujący mecz o Puchar Polski z krakowską Wisłą, w trakcie którego ich bramkarz obronił karnego, wykonywanego przez starego wyjadacza - Władysława Kawulę. I oto w 89 min. tego spotkania, przy stanie 0-0, znany później sędzia, inżynier Suchanek, podyktował jedenastkę dla Sandecji! Piłkę na "wapnie" ustawił sobie Wacek. I kiedy już brał rozbieg, przechodzący obok piłkarze Rakowa Pędzich i Stachowiak, syknęli mu do ucha: - Nawet się nie wysilaj. Nasz bramkarz ośmieszył Kawulę. Nie masz szans. Dzisiaj przyznaje, że odebrało mu to pewność siebie. Ale zrobił minę twardziela, uderzył po swojemu, w dolny róg. I piłka zatrzepotała w siatce.

- Byłem wówczas etatowym wykonawcą rzutów karnych - kontynuuje Grądziel. - Obowiązywała zasada, że dany piłkarz strzela jedenastki do pierwszej pomyłki. Przede mną egzekwował je Wiesiek Stawiarz, po mnie - Zbyszek Gruszczyński, a po nim, przez długi okres czasu bezbłędny był Józek Gargula. Ja również rzadko zawodziłem. Raz tylko zdarzyło się, że trafiłem piłką w słupek. Było to w meczu z Wisłą II. Ale to pudło nie miało znaczenia. I tak wygraliśmy.

W 1974 roku po raz ostatni pojawił się Grądziel na boisku jako zawodnik Sandecji. Miał już swoje lata. I chociaż czuł, że jeszcze z powodzeniem mógłby pograć w niższych klasach, nie skorzystał z oferty Limanovii i Harnasia Tymbark. Karierę postanowił zakończyć w klubie, w którym się wychował. Tego wymagała od niego uczciwość. Wciąż przed oczami stały mu czasy, kiedy za psi grosz obijali kości dla ukochanego klubu po różnych wertepach, na mecze jeździli pociągami, bądź ciężarówkami, noszeni byli przez kibiców na rękach, stanowili jedenastoosobowy jeden organizm. Z pamięci recytuje nazwiska osób, które do dzisiaj pozostają jego przyjaciółmi. Takimi na całe życie, na dobre i złe. A więc wspomniany już Wiesiek Spiegel i Tadek Wrona, a więc Czesio Pierzchała i Zygmunt Żabecki, a więc Adziu Czarnik, Adam Ziółkowski i Wiesiek Stawiarz, a więc Stasiu Ogorzały, Bibek Oberjanek i Zenek Mandryk. Serdecznie wspomina też już nieżyjących, groby których odwiedza przy okazji każdego większego święta: Zbyszka Opokę, Franka Tymbarskiego, Zygmunta Śledzia, Jarka Migacza, Zbyszka Sopotnickiego, Zdziska Świerada...

Zakończył zatem Wacek Grądziel zawodniczą przygodę, z piłką wszak nie zerwał. Zaliczył kurs instruktorski, pracę zawodową w ZNTK godząc z trenerką. Rozpoczynał od Jedności Piątkowa, którą prowadził przez dwa kolejne sezony. Później przez półtora roku był asystentem Ryszarda Aleksandra, pracującego z seniorami Sandecji, by samodzielnie przejąć od niego kolejarską drużynę w roku 1978. I niewiele doprawdy brakowało, by dzielił z podopiecznymi radość z pierwszego w historii klubu awansu do drugiej ligi. Na drodze do niej stanęły, jak na ironię, kluby z województwa nowosądeckiego. Spotkania z Podhalem Nowy Targ i Glinikiem Gorlice miały wieńczyć sezon. Szansę na pierwsze miejsce miała jednak też Cracovia. Władze Małopolskiego Związku Piłki Nożnej szybciutko przyspieszyły więc stoczenie tych meczów. Obawiały się pewnie, że drużyny z tego samego okręgu dogadają się jakoś i "pasom" nie pomoże nawet zwycięstwo z Sandecją na koniec rozgrywek. Zawody z góralami i gorliczanami wspomina Wacek jak zły sen.

- W Nowym Targu prowadziliśmy już 2-0 i wydawało się, że nic nie jest nam w stanie odebrać kompletu punktów - opowiada Grądziel. - Tymczasem zadziałały jakieś siły nieczyste. Gospodarze wyrównali na 2-2. Nikogo za rękę nie złapałem, ale do dzisiaj są ludzie, którzy przysięgają się, że nie wszyscy działacze sądeccy zachowali się wobec klubu uczciwie. Później, również 2-2, zremisowaliśmy w Gorlicach i było po herbacie. Marzenia o awansie odłożyć musieliśmy na kolejne lata.

Po odejściu z Sandecji prowadził Wacek inne drużyny: Start Nowy Sącz, z którym awansował i spadał z III ligi, ale dzięki remisowi ze Stalą Rzeszów utorował Sandecji drogę do tej wyśnionej ligi drugiej, Biegoniczankę, Kolejarza Stróże, Barciczankę, Sokoła Stary Sącz i do końca jesieni 2004 r. Ogniwo Piwniczna. 

Sportowy portret Wacława Grądziela byłby niepełny, gdybyśmy nie wspomnieli o jego hokejowym epizodzie. Przez dobrych kilka lat był środkowym pierwszego ataku Sandecji, za partnerów mając m. in. Jana Pacha (powiada o nim, że "lekko mógł grać w pierwszoligowym KTH"), braci Koniecznych, Wojtka Alaborskiego (tak, tego sławnego później aktora), Stefana Łętochę czy zwariowanego na punkcie tej dyscypliny sportu inżyniera Tadeusza Nosala. Lodowisko wylewał niestrudzony gospodarz stadionu pan Wiciu (zadziwiające, że jakoś nikt nie może przypomnieć sobie nazwiska tego sympatycznego, niewielkiego człowieczka, niestrudzenie przemierzającego miasto z pęczniejącym od piłkarskiego sprzętu wózkiem drewnianym, mającym na burcie wymalowany dumny napis: KKS Sandecja). Łyżwy chłopcy ostrzyli u Meneta - złotej rączki, prowadzącego zakład przy ul. Sienkiewicza. W Nowym Sączu gościły najlepsze polskie drużyny, wracające z mistrzowskich meczów z Krynicy i Sandecja niekoniecznie padała przed nimi na kolana.

Tak w największym skrócie przedstawia się sportowa biografia Wacka Grądziela, piłkarza i hokeisty, zgodnie przez kibiców zaliczanego do elitarnego grona najwybitniejszych ludzi Sandecji. Człowieka, który, mimo sławy i społecznego uwielbienia, pozostał osobą nadzwyczaj skromną. Osobą, której nie razi, jeśli ten czy ów zupełnie mu nieznany nastolatek, ni stąd ni zowąd pozdrowi go na ulicy serdecznym: "Cześć, Wacek! '

Tekst: Złota Księga Sandecji 1910-2010


Autor
Fot.
Multimedia