115 lat: Strzelać jak Grucha

Zbigniew Gruszczyński to sądeczanin z krwi i kości. Wychował się w słynnym Pekinie, całą młodość spędził na stadionach Sandecji. Na stadionach, jako że rozpoczynał w wieku trampkarza na odgrodzonym grubym murem od Alei Wolności nieistniejącym już boisku, karierę kończył natomiast na reprezentacyjnym dla miasta obiekcie przy ul. Kilińskiego.
18 Maj / 12:05

Obecnie nosi on imię ojca Władysława Augustynka, ale kiedy Grucha żegnał się z murawą, niezapomniany jezuita cieszył się jeszcze dobrym zdrowiem, z upodobaniem biegał za piłką i ani pewnie w głowie mu nie stało, że kiedyś zostanie patronem cudnie oświetlonej jupiterami Mekki sądeckich sportowców.

W 1993 roku, w bardzo modnej wówczas loterii, wylosował wizę do Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj przyznaje - nie bez pewnego zażenowania, że początkowo chciał bezcenny dla innych dokument wyrzucić do kosza. Nie bardzo mógł wyobrazić siebie w roli emigranta, szukającego chleba u obcych, gdzieś za wielką wodą. Wkrótce przyszła wszak refleksja, że oto otwiera się przed nim szansa na w miarę szybkie i - tak przynajmniej sobie obiecywał - łatwe wzbogacenie swego niespecjalnie bogatego konta finansowego. Bowiem na piłce, choć mógł, majątku się nie dorobił. Żył, owszem, bez obawy o to, czy jutro będzie miał co do garnka włożyć, ale w dostatki bynajmniej nie opływał. Pomyślał też, że zadbać należy o przyszłość dzieci, umościć im drogę do właściwego startu w dorosłość. Takoż spakował manatki i ruszył w ryzykowną dla siebie podróż w nieznane. 

- Kiedy dorastałem, myślałem wyłącznie o piłce - wspomina Gruszczyński. - To był czas, kiedy telewizja dopiero raczkowała, o popisach Pola, Brychczego, Cieślika można było tylko w gazetach poczytać, a nazwiska Pelego czy Eusebio wypowiadało się z nabożną nieomal czcią. Wzorce czerpaliśmy więc u sądeckich piłkarzy. Nie opuszczałem żadnego meczu Sandecji, a kiedy złotówek na bilet brakowało, to albo szukało się jakiejś dziury w murze, albo czekało na łaskawość któregoś z dorosłych, który za rękę wprowadzał na stadion. Podziwiałem więc bramki strzelane przez Żabeckiego, podania Grądziela, odważne interwencje Ziółkowskiego, Śledzia, Pierzchały, "nożyce" Czarnika, robinsonady Spiegla. Gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że z większością z wymienionych przyjdzie mi zagrać w jednej drużynie, pomyślałbym, że gość urwał się z domu wariatów.

Już jako trampkarz zwracał na siebie uwagę. Nie tylko z racji słusznego, jak na nastolatka wzrostu, ale przede wszystkim imponującej techniki, dokładnych podań, zmysłu do gry kombinacyjnej. Na treningach nie obijał się, skrzętnie wykonywał wszelkie polecenia trenerów. Szybko zatem wywalczył sobie miejsce w podstawowej jedenastce juniorów. Grywał w nich wraz z serdecznym, choć nieco młodszym, kumplem z "parafii", przedwcześnie zmarłym Zdziskiem Świeradem, z też już nieżyjącym Jerzykiem Zawiślanem i wierzył, że wcześniej czy później przyjdzie mu pojawić się w "dorosłym" towarzystwie.

- Rzeczywiście, czekałem na ten debiut jak na zbawienie, ale jego okoliczności przeszły moje oczekiwania - kontynuuje Zbyszek. - Oto szansę dostałem w meczu o Puchar Polski z pierwszoligowym ŁKS-em. U przeciwników aż roiło się od ówczesnych gwiazd polskiego futbolu. Największą z nich był Jerzy Sadek, niezrównany snajper, który niedługo przed spotkaniem z nami wsławił się bramką strzeloną reprezentacji Anglii. I nagle wśród tych wielkich pojawiam się ja - smarkacz z Pekinu. Walczyłem w tych zawodach do "ostatniej kropli krwi", dałem z siebie dosłownie wszystko. Mecz już się kończył, było 1-1. Wszyscy czekali na dogrywkę. No i załatwił nas Sadek. Oddał taką bombę na bramkę, tę od strony Domu Żołnierza, że omal nie rozerwał siatki. Mecz więc przegraliśmy, ale ja uwierzyłem, że stać mnie na występy i równą rywalizację z najlepszymi.

Naturalną koleją tego typu opowieści jest zwykle rozdział poświęcony błyskawicznej karierze ich bohaterów. W przypadku "Gruchy" historia trochę się pokomplikowała. Trenerzy zadbali, by młokosowi nie przewróciło się w głowie od nadmiaru sukcesów. Powrócił więc do drużyny juniorów, z rzadka tylko zaliczając ligowe epizody w ekipie seniorskiej. Może to i dobrze. Uniknął w ten sposób jakże bolesnej dla Sandecji konfrontacji ze Stalą Mielec.

- To było w roku 1967 - mówi Zbyszek. - Sandecja wywalczyła właśnie historyczny awans do ligi międzywojewódzkiej i do Mielca jechała ufna w swe możliwości, bojowo nastawiona, wręcz myśląc o zwycięstwie. Tymczasem Stal zaczynała budowę swej mającej wkrótce "wybuchnąć" potęgi. Pamiętam, że w jej składzie grali zawodnicy o nic, albo niewiele mówiących nam nazwiskach. Jakiś Lato, jakiś Stój, jakiś Rześny, jakiś Gąsior, w bramce jakiś Kukla... I ci "jacyś tam" prowincjusze - bo też Mielec jawił się naprzeciw Sącza jako ledwie robotnicza osada mieszkaniowa - złoili nam skórę aż 5-0. Szczęśliwie cały mecz przesiedziałem na ławce rezerwowych i mogłem tylko patrzeć, jak moim starszym kolegom rywale wiązali nogi. Część z nich była po tym meczu tak przybita, że czasowo przerwała uprawianie sportu. A na mieście to aż wstyd było się pokazywać.

Sandecja na skutek zielonostolikowych machinacji spadła z tej wytęsknionej przez kibiców ligi międzywojewódzkiej. A przecież tworzyła w owym czasie jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą, jedenastkę w dziejach klubu. Cóż, na układy już wówczas nie było rady. Zniechęceni takim obrotem sprawy, co mniej odporni psychicznie zawodnicy pokończyli kariery, zwalniając miejsce dla nowicjuszy. Między innymi dla Zbyszka Gruszczyńskiego. Tym razem wskoczył do zespołu na trwałe. Wywalczył sobie w nim miejsce, nie oddając go przez kilkanaście kolejnych sezonów.

Rozgrywał w biało-czarnych barwach mecze znakomite, dobre i mniej udane. Zdarzały się też i ewidentne "kichy", ale proszę wskazać sportowca, który nie zaliczył występów, o których najchętniej zapomniałby raz na zawsze. Zdecydowanie więcej było jednak spotkań, do których powraca z przyjemnością. - Z Ruchem Chorzów zmierzyliśmy się w towarzyskich zawodach trochę tak jakby wstydliwie, bez większego rozgłosu - to znowu Grucha. - Owszem, mecz był afiszowany, ale nie poprzedziła go większa promocja. Mimo to na stadionie zjawiła się całkiem spora grupa kibiców. Bo też ludzie mieli kogo podziwiać. Ruch był przecież mistrzem Polski, a w jego szeregach brylowali tej miary gracze, co bramkarz Czaja, Benigier, Ostafiński, Bula, Maszczyk, Gomoluch, Marks czy Herman. Chorzowianie po strzale Bronka Buli prowadzili 1-0. Udało mi się wyrównać, dzięki czemu Sandecja zremisowała 1-1.

Jeszcze przed tym spotkaniem otrzymał Gruszczyński propozycję przejścia do drugoligowego wówczas Staru Starachowice. Dobra postawa w konfrontacji z pierwszoligowcem skłoniła niedoszłych kontrahentów do ponowienia oferty. Po raz drugi odpowiedź piłkarza brzmiała: nie.

- Może bym się i w Starachowicach sprawdził, przecież szlak przetarł mi już tam kolega z Sandecji, Andrzej Kuźma - zastanawia się były zawodnik. - Ale przecież piłka to nie całe życie. A poza kopaniem futbolówki w tym niewielkim przemysłowym miasteczku doprawdy nie miałbym się czym zająć. Wieczorami pozostawała wyłącznie knajpa. Trzeba było mieć dużo samozaparcia, by nie ugrzęznąć przy "wodopoju". Andrzej takie samozaparcie wykazał, ja jednak wolałem nie ryzykować. Czym prędzej spakowałem więc manatki i czmychnąłem do Nowego Sącza. Tutaj, jeśli już piłem wódkę, to dlatego, że miałem ku temu okazję, lub chciałem się napić, a nie z nudów czy z poczucia beznadziei.

To było w roku 1975. Do Nowego Sącza zjechał słynny Górnik Zabrze, będący w tamtych latach ikoną polskiego futbolu. Mimo siąpiącego deszczu, na stadionie zameldował się nadkomplet widzów. Przeszło 10 tysięcy ludzi. Głowa przy głowie. Taki tłum nawiedził obiekt w przeszłości tylko raz, kiedy zorganizowano właśnie tutaj pierwszomajową masówkę. Tyle tylko, że wówczas obecność była obowiązkowa.

Oddajmy po raz kolejny głos naszemu bohaterowi:

- W zabrzańskiej ekipie najważniejszą postacią był bez wątpienia Włodek Lubański. Wyleczył właśnie długotrwałą kontuzję, jakiej nabawił się po starciu z MacFarlandem w meczu z Anglikami w Chorzowie. Sprawdzian z Sandecją miał być dla niego jednym z pierwszych po trzyletniej przerwie. Kiedy jednak okazało się, że murawa jest śliska, że łatwo na niej o wywrotkę, zrezygnował z gry. Publika zgotowała mu ogromną owację, uwagę koncentrując na innych bożyszczach: Gorgoniu, Wrażym, Banasiu, Kurzei. Pamiętam, że z tego pierwszego kilka razy wariata zrobił Zdzisek Świerad. A ja? Znowu udało mi się strzelić przesądzającego o remisie 1-1 gola. Miałem szansę na jeszcze jedną bramkę, ale po minięciu bramkarza, nie zdążyłem za uciekającą za końcową linię futbolówką. Tak czy owak, był to dla mnie najlepszy chyba mecz w całej karierze. Do jej końca dobrnął Gruszczyński w październiku 1984 r. Po odejściu z Sandecji - nie zorganizowano mu symbolicznego bodaj pożegnania - pograł jeszcze w Dunajcu i Skalniku Kamionka Wielka, by wkrótce cichutko zamknąć drzwi za sobą.

Zbyszek Gruszczyński słynął długimi, mierzonymi podaniami, niekonwencjonalnymi zagraniami, świetnymi uderzeniami z dystansu, po których bramkarze rywali często sięgali do siatki. Niezawodnie egzekwował rzuty karne, sporo goli strzelając także z rzutów wolnych. Oprócz przywołanych wyżej potyczek z ówczesnymi pierwszoligowcami, mile wspomina wygrane przez Sandecję 4-0 ligowe spotkanie z Czuwajem Przemyśl, podczas którego w drugiej połowie sam zdobył dwa gole, przyczyniając się do strzelenia dwóch pozostałych. Do dziś natomiast trzęsie się ze złości na myśl o meczu z Beskidem Andrychów. Bramkarz tego klubu Pietraszek, który pierwsze kroki stawiał przecież w Sandecji, najpierw go sfaulował, a potem upozorował kopnięcie przez Gruchę. Sędzia Sikora z Tarnowa dał się na to nabrać, wyrzucając Zbyszka z boiska. Sądeczanie przegrali 1-2, a arbitra przed wzburzonym tłumem kibiców chronić musiała milicja, odwożąc go do granic miasta. Tacy to wówczas krewka publika stadion Sandecji nawiedzała.

- Osiedliłem się w Memphis, mieście Elvisa Presleya - kończy swa opowieść Zbyszek Gruszczyński. - Poznałem osobiście polskiego koszykarza Czarka Trybańskiego, który swą karierę w NBA rozpoczynał w zespole tutejszych Grizzlies. Zaraziłem się sympatią do basketu, chociaż prawdziwej piłki, nie tego amerykańskiego soccera, nic nie jest w stanie zastąpić. Wiedzie mi się całkiem, całkiem, kontakt z krajem utrzymuję za pośrednictwem czytanego w internecie "Dziennika Polskiego". Nie żartuję - wielu polonusów wiadomości z ojczyzny czerpie właśnie z waszej gazety. Ale cholernie ckni mi się za Polską, Nowym Sączem, obiektem Sandecji, który zmienił się podobno nie do poznania, za Pekinem, chociaż wiem, że wielu kumpli z czasów młodości odeszło do wieczności. Na pewno tutaj powrócę. Trudno powiedzieć, kiedy. Może za rok, może za dwa lata. Dłużej w Stanach po prostu nie wytrzymam...

Źródło: Złota Księga Sandecji 1910-2010, Daniel Weimer

Autor
Fot.
Multimedia