Kiedy po raz ostatni zetknąłem się z nim osobiście, sprawiał wrażenie człowieka mocno zaniepokojonego, wyjątkowo speszonego. Zygmunt Śledź - przykład psychicznej równowagi, nigdy, albo prawie nigdy, nietracący pogody ducha i dobrego, tylko jemu właściwego, specyficznego poczucia humoru. Jawiący się niezmiennie jako dusza towarzystwa, wspaniały kompan do zabaw, ale i niezawodny kolega w ciężkich dla bliźniego chwilach. Zatem, tenże Śledź był czymś wyraźnie poruszony. Może przeczuwał nadejście najgorszego? Tego dnia, a było to dokładnie 27 grudnia 1996 r., w holu ówczesnego kina "Podhale", w oczekiwaniu na spotkanie z byłym już wówczas premierem Józefem Oleksym, kręcił się niecierpliwie, nie potrafił znaleźć sobie miejsca.
Rozglądał się gorączkowo za jakąś znajomą twarzą, widać było, że chciał z kimś porozmawiać. Podszedłem do niegdysiejszego trenera. Ucieszył się. Wymieniliśmy kilka uprzejmych, zdawkowych zdań. Wkrótce zebranych poproszono do sali widowiskowej. Dwa dni później, 29 grudnia, Zygmunt Śledź zasłabł w swoim mieszkaniu. Wkrótce nie żył. W ten sposób, w wieku zaledwie 61 lat odszedł na zawsze jeden z legendarnych piłkarzy Sandecji. Ten, który, pod koniec szóstej dekady minionego wieku, wraz ze Spieglem, Żabeckim, Grądzielem, Ziółkowskim czy Hływą tworzył legendarną futbolową drużynę blisko 102-letniego wówczas klubu.
Znałem go właściwie od dziecka. To on przyjmował mnie - nieopierzonego młokosa, na pierwszy trening trampkarzy Sandecji. Koniecznie chciałem zostać bramkarzem. I on to uszanował. Mimo mikrej postury pozwolił mi stanąć między słupkami, a kiedy okazało się, że odbijanie piłki po górnych strzałach sprawia mi niejakie kłopoty, dyskretnie dał do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli spróbuję swych sił jako gracz w polu. I te właśnie cechy: tolerancja, zrozumienie, wyrozumiałość, czyniły zeń człowieka, o którym nikt nie poważył się złego słowa powiedzieć. Takim był jako zawodnik, takim pozostał realizując swą życiową pasję w roli trenera. I takim już na zawsze zapisze się w pamięci rodziny, licznej grupy przyjaciół i znajomych, a także boiskowych wychowanków.
Na starym stadionie Sandecji przy alejach Wolności po raz pierwszy zameldował się na początku lat pięćdziesiątych. Kiedy udzielał "Dziennikowi" jednego z ostatnich w życiu wywiadów, już nie pamiętał, który szkoleniowiec uczył go piłkarskiego abecadła. Tak czy owak, już wówczas zwracał na siebie uwagę słuszną posturą, a także nie zawsze przecież u zwykłego śmiertelnika idącą z nią w parze sprawnością ogólną. Po okresie terminowania w grupie trampkarzy, następnie juniorów, dość szybko dostał szansę występów w pierwszej drużynie seniorów. I ze sposobności tej potrafił we właściwy sposób skorzystać.
- Od najmłodszych lat podobała mi się gra defensorów - wspominał w rzeczonym wywiadzie. - Imponowała mi ich męska postawa, nieustępliwość, to, że ponoszą największą odpowiedzialność za losy poszczególnych meczów. Byłem zatem wielce rad, kiedy szkoleniowcy przydzielili mi rolę prawego obrońcy. W owych czasach obowiązywał zupełnie inny niż obecnie system gry. Więcej było zawodników atakujących - łączników, napastników - defensorzy mogli się więc koncentrować wyłącznie na działaniach destrukcyjnych. Mnie jednak zawsze jakaś niewidzialna siła ciągnęła do przodu. I choć trenerzy nierzadko psioczyli na te moje wypady, to jednak patrzyli na nie przez palce. Przeważnie udawało mi się zdążyć z powrotem na swoją pozycję i nie przypominam sobie zbyt wielu sytuacji, w których gole dla przeciwników padały po moich błędach.
Zygmuntowi Śledziowi koledzy z drużyny, nie widzieć z jakiego powodu, nadali przydomek Maniuś. I tenże Maniuś zasłynął jako prekursor gry tzw. wślizgiem. Były to ryzykowne interwencje. Zawsze gdzieś czaiło się niebezpieczeństwo, że miast w piłkę, trafi się wyprostowaną nogą w kostkę lub goleń przeciwnika. A to z kolei wiązało się z prawdopodobieństwem narażenia rywala na kontuzję, a samego siebie na... relegowanie z boiska. Żółtych i czerwonych kartek wówczas jeszcze sędziowie nie stosowali, często więc, bez uprzedniego upomnienia delikwenta, po prostu odsyłali do szatni. Śledzia przykrość takowa nie spotkała ani razu. Można więc przyjąć, że te swoje wślizgi wykonywał z należytą precyzją.
- Nie będę chyba oryginalny, jeśli powiem, że najmocniej w pamięci utkwiła mi końcówka sezonu 1965/66 - kontynuował rozmowę bohater niniejszego wspomnienia. - Stanęliśmy przed niepowtarzalną szansą pierwszego w dziejach w klubu awansu do tworzonej właśnie czterogrupowej ligi międzywojewódzkiej. Na pierwsze miejsce w tabeli "okręgówki" szans nie mieliśmy. Prowadziła rezerwa Cracovii, ale ponieważ z przyczyn regulaminowych nie mogła być objęta promocją, promocja miała objąć drużynę z drugiego miejsca. Sukces mieliśmy sobie zapewnić już na tydzień przed końcem rozgrywek, podczas meczu z Fablokiem w Chrzanowie. Wystarczyło wygrać. Świadomość awansu znajdującego się na wyciągnięcie ręki chyba nas usztywniła. Swoje zrobił potworny upał oraz niepewne interwencje naszych bramkarzy. W efekcie doznaliśmy sromotnej klęski 3-10 i przez tydzień unikaliśmy w Sączu na ulicach pełnych wyrzutu spojrzeń ludzi. O wszystkim miał rozstrzygać mecz z Wieczystą Kraków. Byliśmy niby murowanym faworytem, ale wiadomo, licho nie śpi. Na szczęście na obawach się skończyło. Krakusów odesłaliśmy z bagażem sześciu goli, a wynik mógł być nawet wyższy. Spotkanie toczyliśmy na stadionie Dunajca i dopiero po końcowym gwizdku sędziego przenieśliśmy się na remontowany właśnie, przygotowywany już na zawody w klasie międzywojewódzkiej obiekt przy alejach Wolności. Kibice zgotowali nam tam fetę, której nie sposób zapomnieć.
Pobyt Sandecji w owej lidze międzywojewódzkiej trwał jeden sezon. Nie ma sensu po raz któryś z kolei wracać do przywoływania na pamięć okoliczności degradacji sądeczan z tej klasy rozgrywkowej. W każdym razie sezon zasadzający się na potyczkach z Górnikiem Wojkowice, Wawelem Kraków, Stalą Mielec, KSZO Ostrowiec Świętokrzyski czy Rakowem Częstochowa na trwałe znalazł swoje miejsce w klubowych kronikach. Był też najlepszym czasem dla Zygmunta Śledzia - zawodnika.
Chcąc poddać go najkrótszej piłkarskiej charakterystyce, należałoby podkreślić, że miejsca na prawej obronie w seniorskiej pierwszej drużynie Sandecji nie oddał przez przeszło dekadę. Że towarzyszył jej w kolejnych etapach na drodze wiodącej do wieńczącego wysiłki szerokiej grupy ludzkiej opisanego wyżej awansu do ligi międzywojewódzkiej. Że ogromnie duży wkład w ten sukces wniósł właśnie starszy z braci Śledziów (młodszy z rodzeństwa - Wiesław - też zasłynął jako znakomity obrońca Komunikacyjnego Klubu Sportowego). Że był nie tylko świetnym piłkarzem, ale i człowiekiem obdarzonym wielką charyzmą. Przykładny mąż (żona Stanisława zaliczała się do najlepszych siatkarek Sandecji) i ojciec (syn Wojtek poszedł w ślady ojca, jako piłkarz pisząc własną kartę w historii KKS). Że jawił się jako jedna z najbardziej pozytywnie odbieranych, ogólnie szanowanych postaci sportowej ekipy z alei Wolności. Że na boisku imponował ambicją, nieustępliwością, walką do upadłego. Będąc przy tym niezwykle konsekwentny w swych poczynaniach, umiejętnie realizując przedmeczowe założenia taktyczne trenerów. Że przeciwnikom ciężko przychodziło wygrywać z nim pojedynki "jeden na jeden". Że poczynał sobie przy tym czysto, z rzadka uciekając się do fauli. Że karierę piłkarską zakończył w lutym 1972 r. i że ogółem w barwach Sandecji wystąpił blisko 500 razy, w kilkunastu przypadkach wpisując się na listę strzelców goli dla niej.
Po zdjęciu zawodniczego kostiumu, w sportowym życiorysie Zygmunta Śledzia rozpoczął się nowy rozdział. Rozdział pod tytułem wychowawca młodzieży i futbolowy szkoleniowiec. Z uzyskanym wcześniej stopniem instruktora podjął w klubie pracę trenerską. Uczył prawidłowego kopania piłki kolejne roczniki trampkarzy i juniorów. Największym dlań sukcesem było doprowadzenie w 1978 r. wraz z Jerzym Ligęzą drużyny osiemnastolatków z ul. Kilińskiego do czwartego miejsca w mistrzostwach Polski.
Maniuś był co prawda "tylko" asystentem posiadającego dyplom trenera państwowego swego byłego kolegi z boiska, niemniej nikt nie poddaje w wątpliwość zasług byłego obrońcy. Przypomnijmy, że w tej juniorskiej ekipie występowali m.in.: bracia Ziemnikowie, Witowski, Borek, Siedlarz, Nieć, Orlof, zatem chłopcy, którzy wkrótce stanowić mieli o sile seniorskiej drużyny Sandecji. Na początku lat 70. przejął Śledź samodzielne prowadzenie zespołu seniorów komunikacyjnego klubu. Pod jego ręką spisywał się on zupełnie przyzwoicie, a podstawowym zadaniem, jakie postawił przed sobą trener, było promowanie młodych, dopiero wkraczających na szerokie areny, znanych później w okręgu małopolskim, nie tylko zresztą, graczy.
Realizował się jednak pełniej, pracując właśnie z piłkarskimi żółtodziobami. Cieszyła go możliwość przypatrywania się z bliska czynionym przez nich postępom, wskazywanie na braki i niedoskonałości, wprowadzanie w taktyczne meandry. - To był człowiek stworzony do szkolenia trampkarzy i juniorów - wspomina Zygmunta Śledzia jego imiennik - Różycki, który przez długie lata piastował funkcję kierownika drużyny, w której ten występował i znał go dobrze jak być może nikt inny na świecie. - Młodzież go lubiła, ponieważ swoje krytyczne uwagi wypowiadał zazwyczaj spokojnym tonem, nie gorączkował się. Po prostu wiedział, w jaki sposób do tych smarkaczy podejść. A że potrafił przy tym praktycznie zademonstrować wiele z opisywanych zagrywek, zyskiwał szacunek. Chłopcy wiedzieli po prostu, że uczą się od "prawdziwego" piłkarza.
Nagłe zgaśnięcie Zygmunta Śledzia wywołało szok w sportowym środowisku Nowego Sącza. Niewiele później zmarła jego ukochana żona, zaś syn przestał kopać piłkę w drużynie KKS. W ten sposób zamknięty został piękny rozdział w historii Sandecji, które napisała usportowiona rodzina Śledziów.
Źródło: Złota Księga Sandecji
23
Kwi
/
05:04
Fot.