Co słychać?: Jerzy Wojtas

Piotr Kazana będzie rozmawiał z byłymi zawodnikami „Sandecji” (i nie tylko), których gra na zawsze utkwiła w pamięci kibiców, i zapyta po prostu „co słychać?”. Na pierwszy ogień udało się porozmawiać z Jerzym Wojtasem, wychowanek „Grybovii” Grybów, pomocnikiem „Sandecji” z lat 2000-2004. „Biało-Czarni” występowali w tym czasie w III lidze gr. IV. Kibice zapamiętali jego boiskową ogromną ambicję, waleczność i żywiołowość. Zatem, co słychać u popularnego „Pulka”? Zapraszamy do lektury.
16 Sty / 00:01


Jerzy Wojtas w barwach „Sandecji” 2003 r. Fot. D. Weimer, Złota Księga Sandecji 1910-2010, Nowy Sącz 2010, s. 270.

Piotr Kazana (PK): Witaj Jurku!

Jerzy Wojtas (JW.): Cześć, witaj.

P. K.: A więc, co słychać? Kopę lat!

J. W.: Hmmm, co słychać. Można powiedzieć, że na co dzień jestem w trzech krajach jednocześnie (śmiech). W Polsce, Czechach i Austrii. Ogólnie trochę to skomplikowane, ale taką moją dłuższą przystanią jest Wiedeń. W tygodniu przeważnie trzy dni jestem w Austrii, a kolejną jego część spędzam w Czechach tuż przy granicy z Polską. A więc, cały czas jestem w rozjazdach. Zajmuję się budowlanką. Aktualnie jestem właśnie na etapie otwierania własnej działalności.

P.K.: Masz jeszcze czas na sport?

JW.: Ciągle coś tam kopię jeszcze w piłkę, przynajmniej staram się (śmiech). Obecnie gram w Czechach. Muszę przyznać że długo byłem na piłkę obrażony. Kiedy odszedłem z „Sandecji” w 2004 r., w zasadzie przestałem grać na poziomie zawodowym. Miałem wtedy 26 lat. Ciężko było w tym czasie żyć z samej piłki. Z drugiej strony, aby poważnie myśleć o sportowej karierze nie można było jednocześnie pracować na etacie i trenować. Z tych względów musiałem rozstać się z poważną piłką. Osobą która pomogła mi rozwinąć się piłkarsko był Adam Nawałka.

PK: Ok, to teraz trochę powspominajmy. Wywołałeś już Adama Nawałkę, a ja najpierw zapytam o jego poprzednika, trenera Ireneusza Adamusa. Jak wspominasz ten czas w trzecioligowej wówczas Sandecji?

JW.: Szczerze, muszę powiedzieć że od samego początku nasza współpraca się nie układała. Trener nie wierzył we mnie. Nie pasowałem do jego koncepcji. byłem w jego oczach zawodnikiem którego potrzebował do realizacji swojej koncepcji . W latach 2000-2003 kiedy trenował „Sandecję”, ja w zasadzie się nie rozwinąłem. Miłem dwadzieścia jeden lat, a dla chłopaka dopiero rozpoczynającego przygodę z zawodową piłką, to bardzo ważny czas. Niestety, nie wyszło. Poza tym, Ireneusz Adamus jest oczywiście bardzo dobrym fachowcem, przede wszystkim doskonałym taktykiem. Jako drużyna osiągaliśmy wtedy fajne wyniki w silnej przecież III lidze lubelsko-podkarpacko-świętokrzysko-małopolskiej. W sezonie 2001/2002 zajęliśmy czwarte miejsce, a rok później piąte. Moja sytuacja zmieniła się w lipcu 2003 r. wraz z przyjściem do „Sandecji” Adama Nawałki. Przez ten rok piłkarsko się odbudowałem. Po trudnych dla mnie sportowo latach, wróciła nadzieja że jednak coś ze mnie jeszcze będzie.

P. K.: Wszyscy wiemy jak potoczyły się losy Adama Nawałki po opuszczeniu Nowego Sącza w 2004 r. Jak z perspektywy czasu oceniasz jego pracę w „Sandecji”?. Widział tutaj potencjał, czy był to raczej w Twoim odczuciu jedynie chwilowy przystanek?

JW.: Śmiem twierdzić, że gdyby nie pojawienie się Adama Nawałki właśnie w tym czasie w „Sandecji”, to o dzisiejszym poziomie sportowym klubu moglibyśmy tylko pomarzyć. Przez rok swojej pracy pokazał władzom miasta i klubu jak powinna wyglądać piłka na profesjonalnym poziomie, zarówno pod kątem sportowym jak i organizacyjnym. Do tego czasu nikt w klubie nie zaprzątał sobie głowy sprawami odżywiania, fizjoterapii, odżywek czy pomeczowej i po treningowej regeneracji. W zasadzie, to właśnie w kolejnych latach po opuszczeniu przez niego Nowego Sącza, tak naprawdę wszystko się zaczęło. Wydaję mi się, że klub jak i miasto nie było na ten czas przygotowane na podjęcie współpracy z tak wybitnym fachowcem. Gdyby klub był lepiej zorganizowany, pracowałby tutaj dłużej, a w „Sandecji” ciągle ledwo wiązano koniec z końcem. Trzeba też zaznaczyć, że Nawałka nie porzucił przecież „Sandecji”, jakbyśmy to teraz powiedzieli, w „stylu Paulo Sousy”. Widział w nas potencjał, chciał stworzyć zespół na miarę walki o najwyższe cele. Na przeszkodzie stanęła kwestia organizacyjna. W obecnym składzie pierwszoligowej „Sandecji” nie ma zbyt wielu wychowanków, a w tamtym czasie to właśnie na nich opierał się nasz zespół jak również na chłopakach z regionu. Po wielu latach posuchy, wypromował na kraj kilku zawodników m. in. juniorów Maćka Korzyma i Dawida Janczyka. W ogóle bardzo dbał o młodych zawodników. Stawiał na szkołę, a godziny treningów dopasowywał tak, żeby nie kolidowały z edukacją. Tego wcześniej nie było.



Jerzy Wojtas w barwach „Grybovii”. Fot: Zbiory Jerzego Wojtasa.

P. K.: Na całe szczęście dla „Sandecji”, kilka lat wcześniej, trafił do klubu pewien utalentowany junior z „Grybovii”, dając jej kibicom wiele radości. Mowa tu oczywiście o Tobie.

JW.: Hehe, to nie tylko ja kibicom. Również po mojej stronie było wiele radości. W ogóle swoja przygodę z piłką zawdzięczam swojemu tacie. Od zawsze był kibicem „Grybovii” i „Sandecji”, a że pochodzę z Grybowa, to siłą rzeczy jestem wychowankiem grybowskiego klubu. Jako dzieciak jeździłem też czasem na mecze do Nowego Sącza. Mój kuzyn Wojtek, do którego przy okazji bardzo często zaglądałem, przepowiedział mi że będę grał kiedyś w „Sandecji”. On był i jest do dzisiaj wielkim kibicem Biało-Czarnych. Kiedy się widzieliśmy, to zawsze kopaliśmy w piłkę. No i wywróżył.

P.K.: Czyli byłeś po prostu skazany na „Sandecję” ?

JW.: Na pewno gra dla tego klubu była moim młodzieńczym marzeniem, podobnie jak i dla moich kolegów z podwórka. W tym czasie, w okolicy nie było silniejszego klubu z takimi tradycjami. Dla młodego chłopaka możliwość reprezentowania „Biało-Czarnych” barw była ogromnym wyróżnieniem. Też nie ma co owijać w bawełnę, że w tamtych czasach z dzisiejszego punktu widzenia, nie można mówić o prawdziwym szkoleniu młodzieży. Kiedy w wieku dziesięciu lat przyszedłem na pierwszy trening, to trener powiedział mi żebym się stąd zabierał, bo jestem za mały, „przyjdź za rok!”- krzyczał. Na szczęście, koledzy z podwórka, zresztą za których namową w ogóle przyszedłem, wstawili się za mną. Trener dał mi szansę, a że coś tam potrafiłem kopnąć piłkę, zostałem. Tak to się zaczęło. P. K.: Aż do momentu kiedy trafiłeś do notesu trenerów „Sandecji” w 2000 r. JW.: Nie ukrywam, że mając dziewiętnaście lat, interesowało się mną kilka mocnych polskich klubów. Zostałem zauważony podczas rozgrywanych w 1999 r. we Włoszech pierwszych Mistrzostw Europy Amatorów ( chodzi o UEFA Region’s Cup – międzypaństwowe rozgrywki dla zawodników amatorów, przyp. P. K.). Nasza drużyna Małopolski reprezentowała nasz kraj, a prowadził ją śp. Lucjan Franczak. Grał w niej m. in. Piotrek Giza. W ogóle, wielu zawodników z tej drużyny wybiło się później w polskiej piłce klubowej. Mimo to, postawiłem na „Sandecję”. Sportowo wyglądała nieźle, bo grała wtedy w III lidze, a z Nowego Sącza do Grybowa jest przecież rzut beretem. No i oczywiście, było to spełnienie moich marzeń.

P. K.: Czy z perspektywy czasu, nie odczuwasz pewnego niedosytu? Wielu kibiców, jak również ja, uważam że „z tej cytryny można było wycisnąć więcej”.

JW.: Po latach, wiem na pewno, że na sto procent można było tą cytrynę docisnąć. Samo to, że skończyłem profesjonalnie grać w piłkę w wieku dwudziestu sześciu lat, o czymś świadczy. Jest niedosyt, ale takie były wtedy czasy. Z samej piłki nie dało się wyżyć. W „Sandecji” cały czas brakowało pieniędzy, a profesjonalnego uprawiania sportu nie da się połączyć z pracą na etacie. Wielką szansą dla mnie były testy w 2004 r., wówczas drugoligowej, w „Jagielloni” Białystok. Pociągnął mnie za sobą Adam Nawałka. Był też ze mną Dawid Florian i Paweł Szczepanik. Niestety, nic z tego nie wyszło, i wróciłem do Nowego Sącza. Skończyła mi się umowa, nikt mnie nie zatrzymywał, więc z „Sandecji” odszedłem. Kolejny sezon zagrałem jeszcze w czwarto ligowym „Kolejarzu” Stróże, który w tym czasie rozpoczynał swój historyczny marsz ku pierwszej lidze. W tym czasie podjąłem życiową decyzję, i postawiłem już tylko na pracę zarobkową. Musiałem porzucić na poważnie przygodę z piłką. Wyjechałem do Austrii, ale miłość do piłki została. Od poniedziałku do piątku pracowałem za granicą, a na weekendy wracaliśmy do Polski. Teraz się z tego śmieje, ale wyobraź sobie, że w takich wariackich okolicznościach dałem się jeszcze namówić na „weekendową grę” w okręgówce w LKS-ie Jodłownik. Skład był tam dość ciekawy m. in. Krzysiek Obiedziński, Grzesiek Stokłosa, no i wysokie ambicje prezesa. Jednak na planach się tylko skończyło. Z mojej strony to było szaleństwo, ale czego się nie robi dla pasji? Po stałym już wyjeździe do Austrii amatorsko grałem w wiedeńskim „FC Polska” oraz DSG „Wisła”, USV „Altruppersdorf”, no na sam koniec wylądowałem w czeskim TJ „Sokol” Věřňovice. I tutaj można mnie jeszcze zobaczyć na boisku od czasu do czasu. Forma jest, ale zawsze mogłaby być lepsza (śmiech).



Waleczność i zaangażowanie. Znak rozpoznawczy Jerzego Wojtasa. Tutaj w starciu z zawodnikiem „Hetmana” Zamość. Fot. Zbiory Jerzego Wojtasa.

P. K.: Przywołując w pamięci mecze „Sandecji” z lat 2000-2004, pierwsze co mi przychodzi na myśl to Twoje rajdy z boku boiska, waleczność i ambicja. Takiego Cię pamiętam, a miałem wtedy 12-14 lat jak przychodziłem do „młyna”. Z tego co pamiętam zawsze cię docenialiśmy, cieszyłeś się dużym szacunkiem wśród kibiców.

JW.: To fakt, ambitny zawsze byłem. Nawet do tej pory mi to zostało w życiu. Ale bardzo mi miło słyszeć że ktoś docenił to co zostawiłem na boisku. Musze też przyznać, że przychodząc z „Grybovii” do „Sandecji”, było to gdzieś zaraz po maturze, od razu zauważyłem swoje braki w wyszkoleniu technicznym. Nadrabiałem więc ambicją, i zaangażowaniem w grę (śmiech).

P.K.: Mecz który pamiętasz do dzisiaj, i dlaczego?

JW.: Hmmm, trudne pytanie. Ale wydaje mi się, że jednym z nich był na pewno wygrany 2:1 mecz z „Hutnikiem” Kraków w Nowym Sączu w sezonie 2000/2001. Strzeliłem wtedy jedną z bramek. Z tego sezonu utkwił mi w pamięci pucharowy mecz w z ekstraklasowym „Zagłebiem” Lubin. To było duże wydarzenie sportowe w Nowym Sączu. Dawno nie gościł tutaj zespół z polskiej górnej półki. Po bramce Andrzeja Uluckiego w pięćdziesiątej pierwszej minucie sensacyjnie prowadziliśmy 1:0. Ostatecznie przegraliśmy 1:2 po fatalnym błędzie Piotrka Jachowicza, który jak na ironie rozegrał wtedy przecież w bramce „Sandecji” mecz życia. Na pewno zawsze mobilizowaliśmy się na mecze z „Cracovią”. Wiadomo że kibice obydwu klubów darzą się szacunkiem i żyją w zgodzie, jednak na boisku różnie z tym bywało (uśmiech). Pamiętam że to właśnie w moich czasach w „Sandecji” zaczynali marsz ku ekstraklasie, a my z wielką satysfakcją zdołaliśmy urwać „Pasom” kilka punktów. Udany był dla mnie jeden z finałów regionalnego Pucharu Polski z „Glinikiem” Gorlice. Strzeliłem wtedy zwycięską bramkę dla rezerw „Sandecji”. Na ławce trenerskiej zasiadł wtedy z nami Adam Nawałka.

P. K.: Właśnie, z Twoich czasów w „Sandecji”, kogo dzisiaj uważasz za najsilniejszy punkt drużyny?

JW.: Zdecydowanie najlepszym zawodnikiem z jakim grałem w „Sandecji” był Rafał Policht. Ogromny talent, trochę tych bramek strzelił. Myślę że wyróżniającą się postacią był też Tomasz Szczepański. Typowy środkowy pomocnik cieszący się ogromnym szacunkiem w drużynie. Do dzisiaj mam w pamięci jego prze piękne odbiory piłki w środku pola. Był też stoper Darek Łukasik, Staszek Bodziony, Bartek Damasiewicz, Robert Mikołajczyk. „Miki” był duszą szatni, taki „atmosferić”. Oczywiście, umiejętności mu nie brakowało, miał papiery na grę w wyższej klasie, ale miał też poczucie humoru. W ogóle była to fajna paczka, pasowaliśmy do siebie. Czasem robiliśmy sobie żarty w szatni. Zawiązywaliśmy skarpetki na supełki, spodnie jeansowe wiązaliśmy z innymi parami, czy polewaliśmy zimną wodą kogoś biorącego właśnie prysznic. Było wesoło (uśmiech). Za moich czasów szatnią trząsł Darek Łukasik i Marek Zagórski. Pamiętam też Michaela Djabonga, pierwszego czarnoskórego piłkarza w historii „Sandecji”. Na treningach ciężko było mu odebrać piłkę, strzelił też kilka ważnych bramek. Wesołek z niego był, i co ciekawe nawet dobrze mówił po polsku. Można powiedzieć że był naszą maskotką, lubiliśmy go bardzo. Gdzieś potem nagle zniknął. Ciekawe co u niego. Bardzo miło wspominam również nieodżałowanego gospodarza klubu, pana Kazia. Kiedy przychodziliśmy na trening, wszystko mieliśmy gotowe, stroje zawsze wyprane, ładnie poskładane na krzesełkach. Dzisiaj pewnie to jest norma, wtedy był to szok, że ktoś tak może dbać o piłkarzy. Dbał o nas niesamowicie.

P.K.: Dzięki Jurku za rozmowę!

J. W.: Również dziękuję, przede wszystkim za pamięć!



Jerzy Wojtas w barwach czeskiego TJ „Sokol” Věřňovice. Fot. Zbiory Jerzego Wojtasa

Biogram

Jerzy Wojtas – ur. 14.03.1979 r. w Krynicy, wychowanek „Grybovii” Grybów.

Pozycja: lewoskrzydłowy, ofensywny pomocnik

Kluby:

(1996-2000) – „Grybovia” Grybów
(2000-2004) – „Sandecja” Nowy Sącz
(2004-2006) – „Kolejarz” Stróże
(2006-2008) – LKS „Jodłownik”
(2008) – „FC Polska” Wiedeń
(2009) – USV Altruppersdorf
(2009-2014) – „FC Polska” Wiedeń
(2014-2016) – DSG „Wisła” Wiedeń
(2016) – TJ „Sokol” Věřňovice
(2017) – DSG „Wisła” Wiedeń
(2017) – TJ „Sokol” Věřňovice
(2018) – DSG „Wisła” Wiedeń
(2018) – TJ „Sokol” Věřňovice
(2019-2022) – TJ „Sokol” Věřňovice
Autor
Fot.
Multimedia