Uczestnik pochówku opowiadał o przebiegu uroczystości żałobnej (- Były tłumy ludzi, delegacja z klubu, ktoś grał na trąbce), po której złożył wyrazy szczerego współczucia wdowie po Jurku, odmówił "zdrowaśkę", rozpowszechnił hiobową wieść w Nowym Sączu.
Adam Ziółkowski, jeden z partnerów Pawlika w ówczesnym KKS, przed kilkoma tygodniami rozpoczął przygotowania do planowanego na czerwiec spotkania członków byłej drużyny. Przy ustalaniu scenariusza uroczystości zastrzegł, że jej pierwszym punktem będzie złożenie wiązanek kwiatów na mogiłach zmarłych kolegów: Franka Tymbarskiego, Zygmunta Śledzia i Wieśka Spiegla.
- Kłopot tylko z Jurkiem Pawlikiem - martwił się popularny Ziółek. - Trzeba chyba będzie znaleźć adres rodziny w Jaworznie i jakoś wysłać tam kwiaty. Niech krewniacy pójdą na jego grób i zapalą świeczkę.
Środa, godziny popołudniowe. Telefon do Zakopanego. Po kilku sygnałach odzywa się męski głos w słuchawce.
- Słucham.
- Dzień dobry, czy pan Jerzy Pawlik?
- We własnej osobie.
- To znaczy, że jednak pan żyje?
- Tak, żyję, przecież pan słyszy. A dlaczego miałbym nie żyć?
- Tak mówią w Nowym Sączu.
- To mnie jeszcze ktoś w Sączu pamięta? Kto mówi, że umarłem?
- Starsi kibice pamiętają pana doskonale. Pamiętają i często wspominają. A o tym, że pan zszedł z tego świata, przekonani są koledzy z drużyny Sandecji. Sam słyszałem, jak jeden z nich przysięgał się, że był na pana pogrzebie. Podał nawet konkretną datę śmierci Jerzego Pawlika. Luty 2000 r. Data ta pojawiła się przy pana nazwisku w książce o sądeckich piłkarzach.
- Wie pan co? Jeden z pisarzy, nie pamiętam który, ale chyba jakiś amerykański, mówił, że pogłoski o jego śmierci są cokolwiek przesadzone. Tak właśnie jest ze mną. Zapewniam pana, że nie rozmawia pan z duchem. Żyję i mam się wcale nieźle. Niedawno byłem na jubileuszu Limanovii, zaglądnąłem nawet do Nowego Sącza, na mecz Startu. Ale tutaj nikt mnie nie rozpoznał. A skąd akurat pan się dowiedział, że nie umarłem?
- Powiedział mi o tym Wojtek Ślęzak (ojciec tego znakomitego przed laty zawodnika przyjaźnił się za młodu z Jerzym Pawlikiem, a Wojtek utrzymuje kontakt z jego synem - przyp. dw). Po pogrzebie Wieśka Spiegla. Witamy zatem wśród żywych.
Po kilku chwilach milczenia, wybuch śmiechu w słuchawce.
- A to dobre. Słyszysz, Dzidzia? Jesteś żoną nieboszczyka. To już właściwie nie żoną, tylko wdową.
- Nie obraża się pan za to uśmiercenie?
- A któżby się obrażał. Za co? Mówią, że jak się kogoś przedwcześnie pochowa, to ten ktoś żyć będzie długo.
Można przypuszczać, w jaki sposób doszło tragikomicznego nieporozumienia. Ów przywołany na wstępie uczestnik pogrzebu nie kłamał. Jedynie trochę podkoloryzował swą opowieść. Istotnie, był na pogrzebie Pawlika. Tyle tylko, że nie Jerzego, lecz jego brata. Wszystko się zgadza: data, czas, nazwisko, miejsce. Wszystko, z wyjątkiem imienia. A i byli koledzy z drużyny Zmartwychwstałego mieli święte prawo uwierzyć w odejście kompana. Nie widzieli go przecież od lat, wszelki słuch po nim zaginął.
- Nie można im się dziwić, w Sandecji nie grałem długo. Rok, może półtora - zastanawia się Jerzy Pawlik. - I to przed prawie półwieczem. Kto by tam się mną interesował. Ot, przyszedł dość utalentowany zawodnik, strzelił dla klubu trochę goli, wypił parę wódek z partnerami, spodobał się innym klubom, i tyle go w Sączu widzieli.
- Niech ten Pawlik nie będzie taki skromny - uzupełnia Zygmunt Różycki, długoletni, legendarny działacz Sandecji. - Chłopak miał niesamowity talent. Mógł zrobić wielką karierę. Jakoś jednak nie marzyły mu się zaszczyty. Nie to, żeby był minimalistą, albo brakowało mu ambicji. Miał po prostu na tyle trudną, skomplikowaną młodość, że zadowalał się każdym uśmiechem losu. Brał to, co mu życie dawało. I jeszcze dziękował.
Pawlik na świat przyszedł w 1940 r. w Zakopanem. Do piłki garnął się od małego. Ojciec był zawodnikiem i zaraził syna upodobaniem do kopania "skórzaka". Zapisał się więc do nieistniejącego już klubu Giewont, by wkrótce, wraz z bratem przenieść się do Nowego Sącza. Do... domu dziecka przy ul. Lwowskiej. Dzisiaj o tamtych latach opowiada bez skrępowania, choć łatwo można sobie wyobrazić, jak wielką wyrwę w psychice młodego chłopaka musiało uczynić brutalne rozstanie z rodzicami.
- Staruszkowie jakoś nie mogli się ze sobą dogadać - wspomina Pawlik. - Ktoś uznał, że korzystniejsze dla nas będzie wychowanie przez państwo. Ale jakiś ślad po rodzicach pozostał. Mieszkam teraz, na stare lata, w ich domu. Ale wracając do dzieciństwa, już w Sączu współzakładałem klub sportowy Załubińcze, który z czasem przekształcił się w dzisiejszy Start. Pamiętam, że naszym prezesem był Sławek Gessing, syn sławnego profesora licealnego. Jako zawodnicy tego Załubińcza podglądaliśmy piłkarzy Sandecji czy Świtu (dzisiejszy Dunajec - przyp. dw) i mogliśmy tylko pomarzyć, by kiedyś zagrać w tych klubach. Występowaliśmy w klasie B. Byłem młody, szalenie ambitny, za piłką biegałem jak oszalały. Nastrzelałem bramek, to i zainteresował się mną pracujący wówczas w Limanowej Jurek Ligęza. Namówił na przejście do Limanovii. Zadebiutowałem w meczu z Wierchami Rabka, udało mi się zdobyć zwycięskiego gola. Później przyszły następne trafienia, złapałem wysoką formę. Zainteresowały się mną krakowskie kluby: Zwierzyniecki, Juvenia, Czarni. Byłem nawet na testach w Cracovii, ale tam uznano, że jestem za słaby. Zgłosiła się też Sandecja. Nad jej ofertą nie musiałem się zastanawiać. Przecież przywdzianie jej koszulki było realizacją młodzieńczych marzeń.
Pobyt w Sandecji, chociaż krótki, bo zaledwie półtoraroczny (od 1959 do 1960 r.) odcisnął na dalszej karierze sportowej Pawlika bodaj największe piętno. To przecież snajperskie rekordy ustanawiane na stadionie przy alejach Wolności sprawiły, że znalazł się na powrót na celowniku drużyn, występujących w klasach wyższych. Zdecydował się na przenosiny do Krosna, gdzie tamtejsza Legia (dzisiejsze Karpaty - przyp. dw) walczyła o utrzymanie się w II lidze. I cel swój zrealizowała. A to głównie za sprawą Pawlika, którego celny strzał oddany na stadionie Cracovii przesądził o zachowaniu przez legionistów ligowego bytu.
- Chciałbym powrócić do okresu swej gry w Sandecji - kontynuuje ekspiłkarz. - To były niezapomniane czasy, niepowtarzalna drużyna, najprawdziwsze przyjaźnie. Po każdym niemal meczu oblegała mnie młodzież, musiałem odpowiadać na mnóstwo pytań. Za dobrodzieja piłkarzy robił miejscowy bogacz żydowskiego pochodzenia Nathan Lustig, którego wszyscy sądeczanie nazywali, nie wiedzieć dlaczego, Nussin. Ten gość budził w nas ogromny respekt. Na ulicy kłanialiśmy się mu w pas, jego żonę - Polę - obowiązkowo trzeba było buchnąć w mankiet. Ale dbał o nas jak o własne dzieci. Stawiał obiadki, rozdawał prezenty, czasem wspierał gotówką.
Zastanawiając się nad najbardziej pamiętnym meczem, pan Jurek przywołuje na pamięć mecz z Kablem Kraków, stoczony na stadionie Cracovii. Strzelił wówczas bramkę, o której nazajutrz w "Tempie" napisali, że był to "gol nie z tej ziemi". Bo też okoliczności jego zdobycia uznać należy za kabaretowe. Po bombie Adama Ziółkowskiego piłkę, która przekroczyła linię końcową, bramkarz Kabla Czopek ustawił na "piątce". Pawlik nie słyszał gwizdka sędziego, podbiegł więc do futbolówki i kopnął do siatki. Bramkarz Kabla postukał się w głowę. Tymczasem arbiter gola uznał, a Czopek podobno włosy rwał sobie z głowy.
Z Krosna przeniosłem się do Jaworzna - ciągnie swą opowieść obecny zakopiańczyk. - Groziło mi wojsko, a w śląskich klubach można było go uniknąć. Victoria grała wówczas w klasie A i niektórzy oceniali, że przechodząc do niej marnotrawię swe umiejętności. Rzeczywiście, mogłem zagrać w Gwardii Warszawa, Śląsku Wrocław, w kilku klubach z Wybrzeża, ale przecież właśnie z Victorią awansowaliśmy wkrótce do drugiej ligi, a ja zostałem królem strzelców w tej klasie. Do dzisiaj przechowuję srebrną delbanę z wygrawerowanym nazwiskiem, którą dostałem za to osiągnięcie. Nominowany byłem ponadto do dziesiątki najlepszych piłkarzy ówczesnego województwa krakowskiego. No a w lokalnym rywalu - Górniku Jaworzno - napotkałem byłych partnerów z Sandecji: Zbyszka Popendę, Czesia Pierzchałę i Wieśka Śledzia. Nie czułem się więc na Śląsku samotny.
Zawodnicze buty zawiesił Pawlik na kołku w roku 1972. Pobawił się trochę trenerką z młodzieżą, by skoncentrować się na pracy zawodowej w kopalni. Przez długie lata zjeżdżał pod ziemię, urobił sobie ręce po łokcie, za to korzysta teraz z wysokiej, jak na polskie warunki, emerytury górniczej. Dzięki niej stać go było na przeprowadzkę pod Tatry. Wietrzy tutaj płuca, w które nawdychał się śląskiego pyłu.
Mieszkam sobie spokojnie wraz z Dzidzią, to znaczy żoną Janiną, w wygodnym domku, cieszę się z odwiedzin wnuków - konkluduje Pawlik. - I słowo daję: żyję! Może na przekór wrogom, ale żyję. Pozdrawiam sądeckich znajomych. Nie są to pozdrowienia zza grobu. Kto chce namacalnie sprawdzić, zapraszam do Zakopanego. Dla każdego drzwi są otwarte.
- Co Jurek Pawlik nie umarł? - nie kryje zdumienia, człowiek, który uśmiercił piłkarza. - Psiakrew, to na czyim ja pogrzebie byłem?
Jerzy Pawlik zmarł w Zakopanem w grudniu 2007 r.
28
Gru
/
00:12
Fot.