Podobnie heroiczną walkę, tym razem z góry skazaną na niepowodzenie, podjął w połowie lat 90. Tym razem stawka była nieporównywalnie od ligowych punktów wyższa. Jarek bił się o życie. Wiadomo było, że z potyczki tej nie może wyjść zwycięsko. Bezsilne opuszczanie rąk nigdy wszak nie leżało w jego naturze. Przemożna chęć wydarcia śmierci każdego dodatkowego dnia była silniejsza od chłodnej spekulacji. Walkę przegrał. Kiedy stawał przed Najwyższym, z czystym sumieniem mógł jednak stwierdzić: - Uległem, ale się nie poddałem...
Koledzy z zespołu nazywali go Gandi. Głównie z racji śniadej cery. Ale też miał Migacz coś z charyzmy przywódcy indyjskiego narodu. Choćby łatwość w przekonywaniu, może nawet niekiedy w narzucaniu swej woli w każdym niemal środowisku. Ludzie słuchali go, liczyli się ze zdaniem wybitnego piłkarza. I najczęściej dobrze na tym wychodzili. Był bowiem Jarek człowiekiem mądrym życiowo. Wielokrotnie ciężko doświadczany przez los, potrafił porywać otoczenie swym entuzjazmem, spontanem, ująć najzwyklejszą, najprostszą, autentyczną w odruchu dobrocią. Kiedy po Sączu gruchnęła wieść o śmierci Jarka, na własne oczy widziałem płaczących dorosłych mężczyzn. I to nie tylko z najbliższego grona jego znajomych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten żal spowodowany był na równi wiekuistym odejściem Migacza oraz świadomością, że przyszło mu przyjąć w doczesnym istnieniu tyle ciężkich ciosów. Z rodzaju tych przez przeciętnego człowieka nie do zniesienia.
Jarosław Migacz znakomitą większość swej piłkarskiej kariery spędził w Sandecji. Był wychowankiem tego klubu. Na stadionie przy Alejach Wolności po raz pierwszy pojawił się w sierpniu 1961 r. Niespecjalnie długo przyszło mu czekać na debiut w seniorskiej "jedynce". Trenerzy zaufali mu, kiedy nie miał jeszcze ukończonych siedemnastu lat. I - o dziwo - ten młokos znakomicie wkomponował się w zespół tworzony nierzadko przez dwukrotnie starszych odeń rutyniarzy. Piłkarskie repy zaakceptowały Gandiego. Zdobył ich niebywałą ambicją, niezrażaniem się niepowodzeniami, niepoprawną wiarą w możliwość odniesienia sukcesu. No i niebagatelnymi umiejętnościami stricte piłkarskimi.
Co prawda nie był technicznym wirtuozem, nie imponował "brazylijskimi" sztuczkami, nie grał efektownie, na murawie wykonywał wszak pracę trudną do przecenienia. Piłka "kleiła" mu się do nóg, pozbawienie go z nią kontaktu graniczyło nieomal z cudem. Jego specjalnością stały się przechwyty w środku pola. Ponad wszystko zadziwiał jednak niezłomnością. Kiedyś, w Górniku Zabrze, w okresie jego największej świetności, grał piłkarz Alfred Olek. Powiadano o nim, że ma żelazne płuca. Jeśli w Sandecji jakikolwiek zawodnik zasłużył na podobne określenie, to z całą pewnością był nim Jarek Migacz.
- Jarek to jeden z najwspanialszych ludzi, jakich udało mi się spotkać na mej drodze życiowej - wspominał również już nieżyjący Wiesław Spiegel, świetny przed laty bramkarz Sandecji, długoletni stadionowy kompan Migacza. - Jak może by to niektórzy określili, "niespotykanie spokojny człowiek". Niezwykle trudno przychodziło wyprowadzenie go z równowagi, nigdy nie podnosił głosu. A mimo to cieszył się ogromnym autorytetem. Z racji tego, że na boisku długo lubił utrzymywać się - jako typowy "żyła" - przy piłce, narażany był wielokroć na ostre wejścia przeciwników, na faule. Nigdy nie próbował się odegrać, nie biegał na skargę do sędziego, nie krzyczał. Kiedyś go spytałem, w jaki sposób udaje mu się utrzymywać psychiczną równowagę, dlaczego nie odreagowuje. Odpowiedział: - Oj, Wiesiek, gdybyś ty wiedział, co ja wówczas do siebie gadam.
Właśnie owo murmurando, pomrukiwanie pod nosem, nie zawsze podobało się sędziom, którym wydawało się, że nieparlamentarne uwagi kierowane są pod ich adresem. Zdarzało się więc, że był Gandi karany kolorowymi kartonikami. Choć tak prawdę powiedziawszy, tych w kolorze czerwonym jakoś żaden kibic przypomnieć sobie nie potrafi.
Po okresie blisko dziesięcioletnich, nieprzerwanych występów w barwach Sandecji, na początku siódmej dekady ubiegłego wieku, zdecydował się Migacz na wyjazd do Kanady. Przez sezon ze skutkiem jak najbardziej pomyślnym występował tam w jednej z polonijnych drużyn. Po powrocie do Nowego Sącza kontynuował grę w barwach macierzystej drużyny, która zdążyła zadomowić się już na swym nowym, wzniesionym społecznym trudem obiekcie przy ul. Kilińskiego. Aż do sierpnia 1977 r., kiedy to przeniósł się do odwiecznego rywala Sandecji - Dunajca. I w nim stał się pierwszoplanową postacią. Dzielił i rządził w drugiej linii, często w pojedynkę przesądzając o losach spotkań toczonych przez WCKS. Przez kilka sezonów decydował o obliczu drużyny, ciesząc się niekłamanym mirem wśród swych partnerów. W lutym 1981 r., już jako trzydziestosześciolatek, trafił do Victorii Witowice Dolne. W tym niewielkim klubie zakończył swą wielosezonową karierę zawodniczą, przekwalifikowując się na trenera. Na swej szkoleniowej drodze zaliczył pracę w Dunajcu, Barciczance Barcice oraz w rzeczonej Victorii. Nie rezygnował i z piłkarskiej aktywności. Od początku istnienia zorganizowanych przez ś.p. Jana Kalarusa rozgrywek oldbojów, stale w nich uczestniczył, należąc do czołowych postaci ligi. Występował również w meczach okazjonalnych, jubileuszowych.
Jednym z najbliższych przyjaciół Migacza był Zygmunt Różycki, legendarny działacz Sandecji. To z pewnością on, oprócz najbliższej rodziny, najmocniej przeżył odejście piłkarza.
- Istotnie, płakałem na jego pogrzebie - nie ukrywa popularny Musiu. - Miałem świadomość, że uczestniczę w ostatniej drodze człowieka, który dla Sandecji zrobił więcej, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Niedługo przed swą śmiercią dotknęła go ogromna tragedia. Zmarł mu syn. Straszliwie to przeżył. Podejrzewam, że to nieszczęście w znaczący sposób przyspieszyło i jego odejście. Przez jakiś czas rozgrywki oldbojów nosiły imię Jarka. Później jakby o tym zapomniano. Tyle warta jest ludzka wdzięczność...
Nie było aż tak źle, jak sądził Różycki. Oto Okręgowy Związek Piłki Nożnej powrócił do tradycji toczenia przez oldbojów regularnych spotkań. Liga, nad którą patronat prasowy sprawował "Dziennik Polskiego", określana jest jako Memoriał Jarosława Migacza.
Po rozluźnieniu kontaktów ze sportem, Gandi został taksówkarzem. Po mieście krążyła opinia, że jest najgorzej zarabiającym w tym fachu człowiekiem. Znał go cały Nowy Sącz. Większość jego pasażerów rekrutowała się więc z bliższych lub dalszych kolegów. A od takowych Jarek jakoś nie potrafił przyjąć pieniędzy. Woził ich więc za darmo. W ten sposób tworzyła się legenda postaci altruistycznej. Mimowolnie sam swą sylwetkę windował na cokół. Ale można przyjąć zakład o wszystkie pieniądze, że nie czynił tego w sposób świadomy.
W roku 1990 na stadionie przy ul. Kilińskiego reprezentacja sądeckich dziennikarzy rozgrywała spotkanie z oldbojami Sandecji, z którego dochód przeznaczony był na cele charytatywne. Wielu aktorów z tego grona nie ma już wśród żywych. Z naszej drużyny na wieczność odeszli Ojciec Władysław Augustynek - przyszły patron obiektu, Artur Smoleń, Piotrek Sus, Andrzej Kania - Abdul. Zmarli też niektórzy oldboje: Zygmunt Śledź, Zbyszek Sopotnicki, Zdzisiek Świerad, Franek Tymbarski, komentujący przez mikrofon to wydarzenie Wiesiek Spiegel. No i Jarek Migacz. To właśnie Jarek zaprosił po zawodach wszystkich uczestników zmagań do swojej "hacjendy" w Jamnicy, gdzie wspaniale nas ugościł. Tryskał wówczas humorem, żartami sypał jak z rękawa. Lało okrutnie, urządził więc naprędce błotną ślizgawkę (zjeżdżało się z niej na czterech literach), z której najchętniej korzystali smakosze piwa, stawianego naturalnie przez Jarka. Potrafił korzystać z życia, czerpał z niego pełnymi garściami. Jak gdyby chciał wyprzedzić czas, którego nie miał już doświadczyć. Przez myśl nikomu tego dnia nie przeszło, że to jeden z ostatnich z nim tak bliskich kontaktów.
Schyłkowe lata ziemskiej egzystencji Jarka Migacza znaczone były przez tragedie. Stracił zmarłego na raka w wieku zaledwie 20 lat ukochanego syna, po czym nigdy już nie wrócił do dawnej formy psychicznej. Sam wkrótce zapadł na chorobę nowotworową. Jako się już rzekło, zmagał się z nią bardzo dzielnie. Rak okazał się jednak silniejszy. Jarosław Migacz spoczywa na cmentarzu gołąbkowickim w Nowym Sączu. Na jego grobie jakaś tajemnicza ręka nieodmiennie pozostawia wciąż świeżą wiązankę kwiatów. Ten prawdziwy mężczyzna z pewnością na nią zasługuje.
20
Gru
/
00:12
Fot.