- Dziadek mój nazywał się Hływa, ojciec, też Hływa, wygląda więc na to, że i ja nie inaczej - śmieje się Romek. - Hliwą byłem, na życzenie władz stalinowskich, przez lat kilkanaście. Hływa brzmiało trochę z ukraińska, co nie było, w okresie czystek etnicznych, i osławionej akcji "Wisła", specjalnie mile widziane. Wpisano mi więc do dowodu spolszczoną wersję godności i tak przez jakiś czas funkcjonowałem jako Hliwa. Różne to miało konsekwencje. Czasem szkodziło - przy załatwianiu pewnych biuralistycznych formalności, częściej jednak przysparzało sympatii. Szczególnie podczas wyjazdów zagranicznych. Na przykład tacy Czesi czy Słowacy woleli Polaków, aniżeli Ukraińców. Ale, żeby nie było żadnych wątpliwości: choć urodziłem się na ziemiach obecnie podległych naszemu wschodniemu sąsiadowi, zawsze czułem się i czuję nadal Polakiem. Powiedziałbym nawet, że polskim patriotą.
Urodził się 14 grudnia 1934 r. w Rawie Ruskiej, niewielkim miasteczku położonym w województwie lwowskim. Dzieciństwo spędzał w sposób identyczny do swych rówieśnych. Różnił się od nich tylko tym, że jak gdyby trochę lepiej wychodziła mu gra w piłkę. Nic zatem dziwnego, że to właśnie do niego należało na podwórku ustalanie składów, wybieranie połówek boiska, decydowanie, kto ma zagrać na jakiej pozycji. Do klubu zapisać się nie zdążył. Wybuchła przecież wojna. Niechętnie wraca do niej wspomnieniami. W każdym razie z zawieruchy wyszedł okaleczony. Głównie psychicznie. Ale przeżył. I tylko to się liczyło. Do Polski w nowych granicach przeniósł się tuż po wyzwoleniu. W 1947 r. ośmielił się pokazać na treningu Sandecji.
- Dla mnie, trzynastoletniego wówczas gołowąsa, było to wielkie przeżycie - wspomina. - Trafiłem pod rękę świetnych fachowców: trenerów Serafiniuka i Maurera. Teraz to pewnie dla młodych trudne do zrozumienia, ale wystarczyło, by szkoleniowiec tylko groźniej spojrzał, czy ofuknął, a już pod człowiekiem się nogi uginały. Do końca życia nie zapomnę też swego debiutu w "dorosłym" towarzystwie. Sandecja grała w Brzesku, z Okocimskim. Zwyciężyliśmy 1-0, a jedynego gola zdobył... Roman Hływa! Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Nie miałem przecież nawet ukończonych siedemnastu wiosen...
Nauka szła mu w szkole całkiem, całkiem, kiedy więc pomyślnie przebrnął przez maturę, należało pomyśleć o studiach wyższych. Takoż i pomyślał. Wraz z kolegami z piłkarskiej ekipy Sandecji Jurkiem Ligęzą i Siaśkiem Chwastowiczem wybrał warszawską Akademię Wychowania Fizycznego. Tuż po przyjeździe do stolicy, młokos z głębokiej prowincji przemógł kompleksy, zgłaszając się na trening futbolistów AZS AWF. Przez pięć lat reprezentował jego barwy, by doczekać się uznania w oczach szkoleniowców kadry narodowej. Powołany został do reprezentacji Polski B. Dwa razy przywdziewał koszulką z orłem na piersiach, grając na stadionach X- -lecia i warszawskiej Gwardii przeciwko drużynom złożonym z zawodników klubów śląskich. Wieść o talencie biegającym po drugoligowych boiskach szybko rozeszła się z Bielan na całą stolicę. Zwróciła na Romka uwagę wielka Legia. W ten sposób otworzył się w jego sportowej biografii nowy rozdział, zatytułowany "ekstraklasa".
Występował w niej przez pięć kolejnych sezonów. Rozpoczynał od wspomnianej Legii. To właśnie na stadionie przy ul. Łazienkowskiej trafił na słynnych później trenerów: Kazimierza Górskiego i Chorwata Stefana Bobka. Jednym z kolegów z drużyny był Jacek Gmoch, w przyszłości selekcjoner kadry narodowej, który w swojej książce pt. "Alchemia futbolu", opublikowanej tuż przed argentyńskim mundialem w 1978 r., zamieścił m. in. taki oto passus: "Miałem kolegę w drużynie Legii. Nazywał się Roman Hływa, pochodził z Nowego Sącza. Na treningu wyprawiał z piłką prawdziwe cuda, żonglował jak w cyrku. Podczas mistrzowskich spotkań nie potrafił jednak tych nieprawdopodobnych umiejętności wykorzystać. Gubił się, chyba zjadała go trema". Gdyby nie ta trema zrobiłby Hływa z pewnością większą karierę. Ale i tak nie ma co wybrzydzać.
- Przypominam sobie mecz z Górnikiem Zabrze - opowiada Roman. - Pięknie udekorowany stadion, cudna, słoneczna pogoda, atmosfera wielkiego piłkarskiego święta, na trybunach 20 tysięcy widzów. Wiadomo: mecz dwóch wielkich rywali. Nie bardzo nam tego dnia szło. Chyba ta presja kibiców była zbyt silna. A mnie jak gdyby coś uskrzydlało. Nie słyszałem dopingu, nie zważałem na niekorzystny wynik. W oczach miałem tylko piłkę. I co? Wygraliśmy 3-2, a ja strzeliłem dwie bramki. Oprzytomniałem dopiero w chwili, kiedy ludzie znosili nas na rękach, śpiewając gromkie "sto lat".
Takich pierwszoligowych spotkań zaliczył Hływa w cywilno - wojskowych barwach 56. 18 razy pokonywał bramkarzy rywali. Rzec więc można, że czasu spędzonego w Legii z całą pewnością nie zmarnował. Pierwszoligową przygodę kontynuował w Łódzkim Klubie Sportowym. Tutaj zaprzyjaźnił się z Henrykiem Szymborskim, świetnym napastnikiem, bramki strzelającym jak na zawołanie. Połączyło ich pewnie podobne podejście do życia. Obydwaj czerpali zeń pełnymi garściami. Chociaż był jeden, za to szalenie istotny, różniący ich czynnik. Romek szalał przez kilka dni w tygodniu, by przed meczem wyciszać owe fantazje. Szymborski natomiast jeszcze na kilka godzin poprzedzających spotkanie, potrafił twardo trwać przy stole z kieliszkiem w dłoni.
- Ileż to razy bywało, że działacze zaskakiwali go w mieszkaniu, wyciągali z pieleszy, stawiali pod prysznicem - kontynuuje rozbawiony Hływa. - Przed chwilą ledwie patrzący na oczy Heniu mówił wówczas do nas: - Panowie, ja nie będę biegał. Nie mogę. Ale grajcie mi piłki pod bramkę, spróbuję coś z tego zrobić. I najczęściej strzelał dwa, trzy gole, po czym, słaniając się na nogach, opuszczał plac gry. Takich piłkarzy dzisiaj już nie ma. Nie pochwalam jego zachowania, ale pokażcie mi obecnie gościa, który potrafiłby tak przemagać swe słabości. Ogółem, w ŁKS Roman rozegrał ok. 70 spotkań, w ośmiu przypadkach wpisując się na listę strzelców bramek.
Do Nowego Sącza Roman Hływa powrócił w roku 1965. Chociaż licznik wystukał mu już trzydziestkę, ani myślał o sportowej emeryturze. Zameldował się ponownie na starym stadionie przy alejach Wolności, by dawać lekcje techniki swym młodszym kolegom. Był naturalnie podstawowym graczem drużyny, która wkrótce miała osiągnąć największy w dziejach klubu sukces. W sezonie 1966/67 wywalczyła wicemistrzostwo klasy okręgowej, a że pierwsze miejsce zajęła Cracovia II, która, zgodnie z regulaminem, nie mogła być promowana, do nadzwyczaj mocnej III ligi awansowała Sandecja. Na finiszu owego sezonu sądeccy kibice przeżyli prawdziwą huśtawkę nastrojów. W przedostatniej kolejce ich ulubieńcy, przegrali w Chrzanowie z Fablokiem aż 3-10, co wywołało w mieście prawdziwy szok. O wszystkim miał więc rozstrzygać toczony na stadionie Dunajca pojedynek z krakowską Wieczystą. Wyższość gospodarzy nie podlegała już na szczęście dyskusji. Zwycięstwo 6-0 mówi samo za siebie.
Romans z III ligą trwał tylko przez rok, ale do dzisiaj wspominany jest przez starszych kibiców z ogromnym rozrzewnieniem. To były czasy romantycznego sportu. Czasy, kiedy nikomu z graczy nie śniło się o apanażach pieniężnych, lewych etatach, czy dodatkowych premiach, a jedyną nagrodą za zwycięstwo był załatwiany przez działaczy kilogram cytryn lub pomarańczy. Czasy, gdy na spotkania wyjazdowe podróżowało się pociągiem kursowym, bądź ciężarówką z plandeką. To uż se na vrati... Kiedy dla Romka zaczynało brakować miejsca w podstawowym składzie "kolejarzy", w 1970 roku przeniósł się do Dunajca. Przez dwa lata był w nim gwiazdą, przy której doświadczenia nabierali futbolowi adepci.
Jeszcze w czasie boiskowych występów, w roku 1966, podjął Hływa pracę szkoleniową z trampkarzami Sandecji, by w 1969, jako trener II klasy państwowej przejąć pierwszą drużynę seniorów macierzystego klubu. Akurat murawę opuszczało owiane legendą pokolenie graczy urodzonych w latach 30. i 40. Stanął więc Romek przed koniecznością gruntownej przebudowy zespołu. I nie zawahał się wprowadzić do "jedynki" szerokiej fali młodzieży. To głównie jemu swoje mające wkrótce rozpocząć się kariery zawdzięczają m. in. Jerzyk Zawiślan, Andrzej Kuźma, Bronek Bartkowski. Spoglądał na tych żółtodziobów z sympatią, przez palce, tolerując właściwe wiekowi wybryki. Wiedział, że dobrzy piłkarze muszą być w jakimś sensie baciarami. Pamiętał też, że sam przecież kiedyś miał 16 lat.
- Wiele w życiu widziałem, doświadczyłem biedy, ale kiedy redaktorka w telewizyjnym programie TVN zapytała, czy jestem zadowolony ze swoich dni, bez zastanowienia odparłem, że tak. Grałem w pierwszej lidze, zwiedziłem trochę świata, obejrzałem sobie od podszewki Stany Zjednoczone. Żona nie słucha, mogę więc przyznać, że pewne panie namawiały mnie, bym został tam na stałe. Nie zostałem. I bardzo dobrze. Bo i co, musiałbym teraz pewnie niańczyć ważące po sto i więcej kilogramów matrony. A tutaj, w Sączu, jestem kimś. Pomagam córce w prowadzeniu sklepiku zoologicznego, otoczony jestem rodzinnym ciepłem, ludzie chyba mnie szanują. A kiedy zamarzą mi się jakieś wyskoki, włączam sobie w głowie stale przygotowany do pracy projektor. I odtwarzam młodość. Bo nieważne ile się ma lat, istotne, na ile lat się człowiek czuje, nie?
Śp. Roman Hływa w kwietniu ubiegłego roku.
27
Mar
/
00:03
Fot.