Kita, czyli chłopak z "Pekinu"

Początek września 1976 r. Dżdżyste, sobotnie popołudnie. Tłumnie zgromadzeni na stadionie przy ul. Kilińskiego kibice z uczuciem lekkiego niedosytu zaczynają z wolna opuszczać trybuny. Ich ulubieńcy kończą swój trzeci mecz w zreformowanej lidze międzywojewódzkiej. Po dwóch zwycięstwach ze Stalą Sanok i MZKS Jasło zanosi się na stratę pierwszego punktu.
18 Sty / 00:01

Mimo ogromnej przewagi w polu, Sandecja za nic w świecie nie potrafi sforsować szczelnej defensywy broniącej bezbramkowego wyniku Cracovii. Sędzia spogląda na zegarek, kiedy w okolicach środka boiska piłkę przejmuje "Kita". Przebiega z nią kilka metrów, markuje strzał prawą nogą, uwalniając się w ten sposób spod opieki obrońcy, by zza linii pola karnego uderzyć ze swego słynnego "lewika". Śliska futbolówka ląduje w samym okienku bramki zdumionego Marka Holochera, który nawet nie próbuje interweniować. Zwycięski gol dla sądeczan, a arbiter nie wznawia już gry od środka. Na płytę boiska, z klubowymi sztandarami, wbiegają oszaleli ze szczęścia fani. Kita, czyli Zdzisław Świerad na ramionach ludzi wędruje do szatni. - To był chyba najpiękniejszy moment w mej karierze - wspominał po latach Zdzisek. - Trochę się tych udanych spotkań uzbierało, ale na taki strzał czeka się całe życie. Bóg sprawił, że mi przytrafił się akurat w tak ważnym dla Sandecji momencie.

- Mimo, że od czasu spotkania Sandecji z Cracovią minęło przeszło ćwierć wieku, a zdarzało mi się bronić w "trochę" ważniejszych zawodach, to doskonale pamiętam przywoływane zdarzenie - mówił Marek Holocher, świetny ongiś bramkarz m. in. krakowskiej Wisły. - Prawdę mówiąc myślami przebywałem już wówczas w szatni, marzyłem o gorącym prysznicu. Nie byłem więc w stu procentach skupiony na boiskowych wydarzeniach. Ale z ręką na sercu przyznać muszę, że gdyby nawet towarzyszyła mi maksymalna koncentracja, to i tak nie miałbym żadnych szans na skuteczną interwencję. Co ja tam zresztą będę dużo gadał: żaden golkiper na świecie nie byłby w stanie sparować tamtej piłki...

Zdzisek przyszedł na świat w roku 1953. Dorastał, wychowywał się w Pekinie, w nie cieszącej się najlepszą sławą sądeckiej "parafii". Przydomek "Kita" przylgnął do niego już w młodości. Właściwie nikt nie wie, skąd się ta "Kita" wzięła. Może z szybkości, z jaką pokonywał okoliczne boiska? A może z bujnej fryzury, z opadających na kark długich włosów, tzw. plerezy? Nieważne. W każdym razie, właśnie jako "Kita" zgłosił się w połowie lat 60. ubiegłego wieku na stary stadion Sandecji przy alejach Wolności. Miał to szczęście, że w klubie, po spadku z III ligi, dokonywała się zmiana pokoleniowa. Nowy szkoleniowiec zespołu - Roman Hływa - szeroką falą zaczął wprowadzać do drużyny graczy młodych. Takich, którzy za lat kilka mogliby kontynuować dzieło zapoczątkowane przez Spiegla, braci Śledziów, Pierzchałę, Bednarka, Grądziela, Czarnika czy Żabeckiego. W ten sposób do seniorskiej "jedynki" trafili m. in. Jerzy Zawiślan, Andrzej Kuźma, Zbyszek Gruszczyński. W takich okolicznościach swą szansę otrzymał również Świerad. W rozmowie, jaką "Dziennik" przeprowadził z nim przyznał, że nie bardzo pamięta swego "dorosłego" debiutu. Wie tylko, że miał on miejsce w Nowym Sączu, że kibice odnosili się do młokosa z pewną dozą nieskrywanej nieufności, że nie podobała im się szokująca wówczas "bitlesowska" czupryna i że przekonał ich do siebie dopiero za kilka tygodni. Kiedy udowodnił, że nie włosy a la Gerorge Best koniecznie muszą decydować o piłkarskiej wartości ich właściciela. Zaczął strzelać bramki, a że zdarzało się to zazwyczaj w decydujących dla wyniku momentach spotkania, zdobył przychylność nawet tych najbardziej statecznych i konserwatywnych, zasiedziałych w swych estetycznych upodobaniach sympatyków piłki nożnej.

- Zdzisek miał charakter do piłki - opowiada Andrzej Kuźma, jeden z bliższych kolegów Świerada. - Młodość spędzona przed klatkami schodowymi w Pekinie była dla niego prawdziwą szkołą twardości. Nie zrażał się więc niepowodzeniami, których żaden z zawodników nie jest w stanie uniknąć. Starał się szybko zapominać o porażkach, chociaż wiem, że każdą z nich, poniesioną nawet w sparingu, przeżywał bardzo mocno. Nazajutrz, jak gdyby nigdy nic stawiał się jednak na treningu, myśląc już o kolejnym meczu. Myślę, że właśnie owa niezłomność była cechą, która wyróżniała go spośród innych ludzi. Aż do ostatnich chwil jego krótkiej doczesności.

- Był ode mnie starszy o dobrych kilka lat, mimo to traktował jak równego sobie kolegę - dodaje Janusz Hajduk, który wychował się w tym samym co Świerad bloku. - Nawet w okresie swej największej sławy nie wahał się podejść do nas - młokosów, przywitać się, przybić piątkę, opowiedzieć o ostatnim meczu. Nie ukrywam, że był naszym idolem. Kiedy umarł, długo nie mogliśmy w to uwierzyć. To był szok - przecież mnie więcej w tym samym czasie na tamten świat przeniósł się również młodszy brat Kity, na którego wołaliśmy "Holder".

Osiągnął bodaj szczyt swej formy, kiedy o Zdziska upomniało się wojsko. Na boisku zadziwiał sztuczkami technicznymi, tylko sobie właściwymi zwodami ośmieszał obrońców rywali, jego rajdy lewym skrzydłem przeszły do klubowej legendy, a bramki strzelał na zawołanie. Nic zatem dziwnego, że zapragnęła go mieć w swych szeregach warszawska Legia. Powędrował więc sądeczanin do stolicy, by po odbębnieniu w koszarach regulaminowej unitarki, zameldować się na treningu przy ul. Łazienkowskiej. W Legii rządzili wówczas słynni zawodnicy: Grotyński, Zygmunt, Niedziółka, bracia Blautowie, Deyna, Ćmikiewicz, Gadocha, o miejscu w kadrze pierwszego zespołu przybysz z prowincji mógł więc co najwyżej pomarzyć. Pozostały występy w drużynie rezerwowej i wycieczki po podwarszawskich miejscowościach. Mieszkał co prawda w garnizonie, większość czasu spędzał jednak nie na poligonach i ćwiczeniu kroku defiladowego, lecz na boisku. I to było dla niego najważniejsze: nie tracił kontaktu z piłką, miał pewność, że po spełnieniu "patriotycznego obowiązku" pozostanie pełnowartościowym zawodnikiem.

Kiedy kalendarz odmierzył ostatni dzień zasadniczej służby, powędrował Kita nie do Sącza jednak, a do pobliskiego Ursusa. Wypatrzyli go na którymś ze spotkań mazowieckiej okręgówki działacze grającej w II lidze drużyny finansowej przez potężny wówczas traktorowy kombinat i zaproponowali przenosiny do ich klubu. - Warunki zaproponowano mi nawet korzystne, zdecydowanie lepsze od tych, na jakie mogłem liczyć w Sandecji i przyznam się, że byłem blisko podpisania kontraktu - opowiadał Świerad "Dziennikowi Polskiemu". - Kiedy jednak przyjechałem po swe rzeczy do Nowego Sącza i pooddychałem podgórskim powietrzem, wiedziałem już, że nigdzie się stąd nie ruszę. Szybko skontaktowali się ze mną działacze Sandecji, nowy trener Ryszard Aleksander, którzy słyszeć nawet nie chcielibym się gdziekolwiek przenosił. Powiedzieli, że ułożyli już sobie kształt drużyny, w której mam odgrywać podstawową rolę i żebym zapomniał o występach w innym mieście. No to i zapomniałem.

Dla nikogo znającego się na piłce nie powinno być tajemnicą, że być może zmarnował w tamtym momencie Zdzisek ogromną szansę na zaistnienie na szerszej niż tylko międzywojewódzka futbolowej arenie. Był przecież piłkarzem młodym, zaledwie 23-letnim, w pełni sił, rozwojowym. Lokalny patriotyzm okazał się silniejszy. Może jednak należało - patrząc na to wszystko z punktu widzenia jego interesów - ten jeden raz schować sentymenty do kieszeni, nad lojalność przedłożyć dbałość o własny interes? Bo przecież fakt rezygnacji z prywatnych ambicji potraktowano w klubie jako coś oczywistego, coś, czym nie trzeba sobie zaprzątać głowy. Honorów nijakich "Kita" zresztą nie oczekiwał. Możliwie skuteczne i efektywne służenie interesom macierzystego klubu było dlań niepisanym obowiązkiem. Z domu wyniósł naukę, że jeśli się do czegoś człowiek zobowiązuje, to powinność swą ma wykonać na miarę swych możliwości. I oczekiwań zleceniodawców.

Przez blisko dziesięć sezonów biegał więc jeszcze Świerad po boisku w koszulce z biało-czarnymi pasami, pozostając ze swą Sandecją na dobre i na złe. Rozegrał w jej szeregach trudną do skrupulatnego wyliczenia ilość spotkań, w zdecydowanej większości należąc do najlepszych aktorów piłkarskich spektakli. Zdarzały się - rzecz jasna - i mecze słabsze. Choćby takie, w których nie potrafił wykorzystać rzutów karnych. Tych "baboli" było jednak niewiele i kibice spuszczali na nie zasłonę miłosierdzia. Kiedy kończył swą piłkarską przygodę, nie zorganizowano mu hucznego pożegnania. Obyło się nawet bez tradycyjnego dla takich okoliczności zegarka na rękę. Nie miał o to do nikogo żalu. Być może gdzieś, w głębi serca, tliła się iskierka pretensji, głośno jednak jej nie artykułował. Mało tego: ochoczo przystąpił do organizowanej przez Jerzego Leszczyńskiego drużyny oldbojów pn. Lach-Sandecja. Był jej podporą. Wciąż zadziwiał sprytem, kapitalnym dryblingiem, a w rozegranym na początku lat 90. meczu z ekipą księży i dziennikarzy wielokrotnie okrutnie nas sponiewierał. Już wówczas dało się jednak zauważyć, że coś jakby niedomagał ze zdrowiem, że sił nie starczało mu na pełne 90 minut. Żartowaliśmy, że pewnie w nadmiarze korzysta z ulg wynikających z zerwania z reżimem treningowym. Rzeczywistość okazała się okrutniejsza niż ktokolwiek mógłby przypuszczać...

Wiadomość o raku toczącym organizm Zdziska Świerada spadła na piłkarską społeczność Nowego Sącza jak grom z jasnego nieba. Kibice przyjęli ją z niedowierzaniem. Bo też trudno było logicznym myśleniem objąć fakt, że ten młody przecież człowiek, w pełni sił witalnych, zarażający otoczenie optymizmem, miał zostać pokonany przez coś tak trywialnego jak wstrętna choroba. On też najwidoczniej nie mógł pogodzić się z losem. Zamknął się bowiem w czterech ścianach, przestał wychodzić z domu, kontaktował się wyłącznie z rodziną. Podobno potwornie się męczył. Nawet mówienie sprawiało mu ból. Chyba nie do końca był świadom, że to jego ostatnie chwile. Walczył więc do końca. Jak na boisku. W tym przypadku wynik batalii był już jednak przesądzony.

Na pogrzebie Zdzisława Świerada nie było tłumów. Żona, ukochana córeczka, przyjaciele, trochę kibiców, którzy przypadkowo dowiedzieli się o ostatniej drodze piłkarza. Ucieszyłby się pewnie jednak, mając świadomość, że nie zapomnieli o nim w macierzystej Sandecji. Nad mogiłą pochylił się klubowy sztandar, działacze przemawiali, grób pokryły wieńce z szarfami w bialo-czarnych barwach. W sumie jednak odchodził bez surm żałobnych, po cichu, jak gdyby nie chcąc burzyć codziennego porządku, rytmu wyznaczanego przez życie. Przez życie, z którego potrafił czerpać pełnymi garściami, które spędził chyba tak, jak sobie to zaplanował. Intensywnie, na pełny licznik. Mimo, że w jego przypadku, zatrzymał się on na cyfrze zaledwie 47 lat.

Tekst: Złota Księga Sandecji 1910-2010


Autor
Fot.
Multimedia