Bramkarz zawsze wierny

Tadeusz Kantor to niewątpliwie legenda naszego klubu, dla którego biorąc pod uwagę wszystkie kategorie wiekowe rozegrał przeszło 500 spotkań. Od początku swojej przygody z piłką postanowił stać między słupkami, gdzie jak się później okazało, zagościł na długie lata.
12 Sty / 00:01

Tekst: Złota Księga Sandecji 1910-2010

Gdyby przyjmować za miarę wartości zawodnika jego miłość do macierzystego klubu, to Tadeusza Kantora należałoby określić mianem piłkarza doskonałego. Trudno bowiem wyobrazić sobie osobę mocniej od niego utożsamiającą się ze swą drużyną. Po podobne przykłady sięgnąć trzeba w czasy zamierzchłe, nawiązać do piłkarzy z lat 50. i 60. ubiegłego wieku, zatem z okresu, kiedy transfery, a właściwie zjawiska kaperowania graczy, bo tak proceder przechodzenia z zespołu do zespołu był wówczas określany, nie był tak jak dzisiaj zjawiskiem nagminnym. Tadek zapisał się i wciąż tkwi w świadomości kibiców Sandecji jako jej ostoja, ostatnia instancja, wielokroć ratująca drużynę w sytuacjach na pozór beznadziejnych. Jako bramkarz, na którego zawsze można było liczyć, który za Komunikacyjny Klub Sportowy dałby się posiekać na drobniutkie kawałki.

Urodzony w sądeckiej dzielnicy Kaduk nie miał właściwie wyjścia. Jako dziewięcioletni brzdąc musiał zapisać się do Sandecji. Taka była presja środowiska. Tylko ten klub cieszył się na "parafii" dobrą opinią, za grzech poczytywano sympatyzowanie z jakąkolwiek inną drużyną. Zgłosił się więc Tadek na stadion przy alejach Wolności, wiedząc już na pewno, że chce zostać bramkarzem. Jak postanowił, tak się spełniło. Stanął między słupkami. Na warunki fizyczne nie miał prawa narzekać, a że w parze z nimi szła zadziwiająca sprawność ogólna i wrodzony refleks, miejsca w bramce długo nie ustępował.

W juniorach osiągnął swój pierwszy spektakularny sukces. Wraz z drużyną prowadzoną przez Ryszarda Aleksandra wywalczył awans do tzw. ligi wydzielonej. Trenerowi z akademickim cenzusem udało się stworzyć znakomitą na owe czasy paczkę. Nie tylko świetnych piłkarzy, ale znakomicie rozumiejących, lubiących się wzajemnie młodych ludzi. Spójrzmy zresztą, jak wyglądało się wyjściowe zestawienie: w bramce oczywiście Tadek. W obronie: Jasiek Bodziony, późniejszy prezydent miasta, obecnie poseł - Andrzej Czerwiński, nieżyjący już Stasiu Borkowski i Zenek Łukasik. W pomocy: inny przyszły poseł - Jacek Bugański, za kilka lat grający w pierwszoligowym Widzewie Piotrek Janisz, Tadek Kazała i Andrzej Rożkowicz. Wreszcie w ataku Wacek Stawarz i Wojtek Janur. Każdy z tych osiemnastolatków był talentem najczystszej próby. Prawie też każdy osiągnął w życiu właściwą pozycję. I to była wielka, niepodważalna zasługa ich szkoleniowca i wychowawcy.

Ale wróćmy do Tadka. W swym pierwszym meczu w "wydzielonej" Sandecji przyszło się zmierzyć w sierpniu 1972 r. z obrońcą tytułu mistrza Polski - Hutnikiem Kraków. Aleksander postanowił wziąć przeciwnika sposobem. Chociaż gościnnie otwarty był już stadion przy ul. Kilińskiego, trener zapragnął mecz rozegrać na starym, z wolna likwidowanym obiekcie przy alejach. To był strzał w dziesiątkę. Goście, przyzwyczajeni do trawiastych, gładkich jak dywan płyt boiskowych, na nierównej, wyboistej nawierzchni stracili 70 procent ze swej wartości. A sądeczanie potrafili to bezbłędnie wykorzystać.

- Wygraliśmy 3-1, po dwóch bramkach Andrzeja Rożkowicza i jednej Wacka Stawarza - wspomina Kantor. - To zwycięstwo przyjęliśmy, jak gdybyśmy zdobyli mistrzostwo świata. Utarliśmy nosa pewnym siebie, aroganckim Krakusom. A dla mnie osobiście był to mecz stanowiący przepustkę do drużyny seniorów. Nie od razu wywalczył w niej Rybik - tak ochrzcili go jeszcze "parafianie" z Kaduka - stałą pozycję. Jak wiadomo, dla bramkarza jest tylko jedno miejsce w drużynie. A rywalizować o nie przyszło mu z nie byle jakim fachowcem. U szczytu formy znajdował się wówczas Marek Repel, piłkarz cieszący się sympatią kibiców, ogromnym mirem wśród partnerów, przy tym obdarzony charyzmą i, co tu dużo mówić - zwyczajnie dobry. Sporo potu musiał więc Tadek wylać na treningu i poterminować w ekipie rezerw, zanim dana mu została możliwość debiutu. Kiedy już ją otrzymał, z szansy skorzystał najlepiej jak tylko potrafił. Nie za długo nacieszył się swetrem z numerem 1. W 1974 roku upomniała się o niego armia. Nie było ucieczki: ze stadionu przy ul. Kilińskiego, przeniósł się na obiekt przy ul. Kościuszki. Na całe szczęście - zarówno dla piłkarza, jak i kibiców - obydwie ulice przebiegały w obrębie tego samego Nowego Sącza. Służbę wojskową odbył bowiem Kantor w Karpackiej Brygadzie WOP, występując przez dwa lata w drużynie Dunajca, odwiecznego rywala Sandecji.

- Początkowo czułem się tak, jakbym sprzeniewierzył się wyznawanym wartościom - przyznaje po latach. - Dość długo nie docierało do mnie, że przecież nie miałem najmniejszego wpływu na taki obrót sytuacji, że decyzję za mnie podjął ktoś inny. Kiedy już jednak zżyłem się z nowym towarzystwem, broniłem na ile mnie było stać. I dzisiaj, z perspektywy czasu stwierdzić muszę, że ten okres gry w Dunajcu wyszedł mi na zdrowie. Nabrałem boiskowego obycia, nie musiałem martwić się o miejsce w podstawowym składzie, dojrzałem jako sportowiec i jako człowiek.

Po spełnieniu "patriotycznego obowiązku" powrócił oczywiście Kantor do swej Sandecji. Inaczej zresztą być nie mogło. Tęsknota za starymi śmieciami stawała się już nieznośna. Obrał więc azymut na Kilińskiego, by już na trwałe zapuścić korzenie w bramce swojego macierzystego klubu. To był rok 1976. Dokładnie za dziesięć lat miał świętować swój największy w całej karierze triumf: pierwszy w historii Sandecji awans do piłkarskiej II ligi.

Zanim do niego doszło, tułał się nasz bohater wraz z drużyną po różnych stadionach, stadionikach, boiskach i klepiskach, zaznając nawet goryczy degradacji z trzeciego frontu. Przez głowę mu wszak nie przeszło, by przyjąć choćby jedną z wielu propozycji z możniejszych, bogatszych, a co za tym idzie, hojniej płacących klubów. Z tym przejściowym okresem wiąże się historia dość dla Kantora wstydliwa. Dzisiaj wraca do niej z rozbawieniem, wówczas jednak wcale mu nie było do śmiechu.

- Na własnym stadionie toczyliśmy pucharowy mecz z Błękitnymi Kielce - wspomina z niejakim zażenowaniem. - W rozgrywkach doszliśmy już dość daleko i liczyliśmy na wzięcie kolejnej przeszkody. W normalnym czasie mecz zakończył się remisem. Było zdaje się 2-2. Kiedy miała rozpocząć się druga część dogrywki, wyszedłem na "szesnastkę", by uzgodnić z Leszkiem Zemełką, że gramy na rzuty karne. I właśnie wówczas, Starościak, stary wyjadacz z "krainy scyzoryków" dostrzegł, że jestem zajęty rozmową z kolegą. Kopnął piłkę ze środka boiska w kierunku mojej bramki. Dojrzałem ją w ostatniej chwili. Usiłowałem jeszcze zapobiec nieszczęściu, ale nie zdążyłem. Futbolówka wpadła mi "za kołnierz", przez co ulegliśmy 2-3, odpadając tym samym z dalszej fazy pucharu. Myślałem, że się ze wstydu spalę.

Podobnych grzeszków i powodów do oblewania się rumieńcem nie ma jednak Tadek na sumieniu za wiele. Dominowały epizody radośniejsze. Mało kto na przykład wie, że jako bramkarz aż pięciokrotnie zdobywał dla Sandecji gole. Wszystkie z rzutów karnych. Przypomina sobie, że za jedną z jedenastek, wykorzystaną w meczu, zresztą też o Puchar Polski, z Kolejarzem Stróże, Mirosław Świerczewski ojciec słynnych reprezentantów Polski Marka i Piotrka, ówczesny kierownik drużyny "kolejarzy" ofiarował mu zapalniczkę "ronson".

Złotymi zgłoskami w sportowej biografii Tadeusza Kantora zapisze się sezon 1985/86. Wraz z kolegami osiągnął coś, czego bezskutecznie usiłowali dopiąć piłkarze przez 75 lat istnienia Sandecji. Wywalczył awans do II ligi! - Dzisiaj wspominam tamten okres jak jakiś piękny, kolorowy sen - rozmarza się Kantor. - Ostatni mecz w III lidze. Z Polną Przemyśl w Nowym Sączu. Wygrywamy 4-1, chociaż wystarczał nam remis. Ludzie na trybunach całują się. Palą się pochodnie, na dachu budynku klubowego jakiś oszalały akrobata tańczy na rękach, my podrzucamy w górę trenera Janusza Iżyńskiego. Jesteśmy bohaterami całego miasta. Później pierwsze, owiane legendą spotkanie w lidze drugiej. Z Bronią Radom. Sędzia Karakuszka obwożony dorożką po stadionowej bieżni, wielka feta, występ orkiestry, kwiaty. Sam mecz: Cziwers Gargula dwa razy celnie strzela z rzutów karnych, trzecią bramkę zdobywa Jupit Kuźma. Wygrywamy 3-1, jesteśmy pierwszym liderem! Nie, tego nie da się do końca życia zapomnieć. To wszystko jest jak sen wariata. Przebudzenie było bolesne. Sandecja szybciutko spuściła z tonu. Nastąpiły powtarzające się porażki za "minus jeden" (za przegrane w stosunku trzybramkowym i wyższym, zespołom odbierano po jednym punkcie), w efekcie czego sądeczanom przyszło pożegnać się z II ligą. Powrócić do niej mieli dopiero za pięć lat. Z Tadeuszem Kantorem jako swym trenerem.




Autor
Fot.
Multimedia