Cziwers, czyli sto na sto

W pierwszym odcinku serii, która będzie poświęcona zasłużonym zawodnikom naszego klubu wspominamy karierę Józefa Garguli, autora premierowego trafienia dla Sandecji w II lidze przeciwko Broni Radom.
9 Sty / 00:01

Tekst: Złota Księga Sandecji 1910-2010, Daniel Weimer

Dlaczego Cziwers? Pamiętacie Martina Chiwersa, słynnego środkowego napastnika reprezentacji Anglii z początku lat 70. ubiegłego wieku? Spójrzcie na jego fotografię. Toż to wykapany Gargula. Można rzec, że uroda wręcz bliźniacza. No dobrze, a skąd w tytule "sto na sto"? Ano stąd, że o niezawodnym wykonawcy rzutów karnych zwykło się powiadać, że na sto strzałów oddawanych z odległości jedenastu metrów od bramki przeciwnika, tyleż okazuje się skutecznych. A Cziwers karnych nie zwykł marnować. Do dzisiaj jego nazwisko dla większości kibiców kojarzone jest z bezbłędnym wymierzaniem futbolowej sprawiedliwości (czytaj: wykorzystywaniem rzutów karnych).

Sierpień 1986 r. Pierwszy w historii występ Sandecji w drugiej lidze. Atmosfera wielkiego piłkarskiego święta: na trybunach blisko 10 tysięcy ludzi (tak jest! - kto z młodych nie wierzy, niech spyta tatę lub dziadka - gwarantuję, że potwierdzą), sędziowie z Radomia, z panem Karakuszką jako arbitrem głównym obwożeni przystrojoną pięknie bryczką dookoła boiska, nie byle jaki, bo doświadczony w bojach na zapleczu ekstraklasy rywal - Broń Radom. Naprzeciw nich sądeczanie, m.in,: Tadek Kantor, Leszek Zemełka, Adam Chlebek, Piotrek Śmietana, Kuba Pacholik, Maciej Sowiński, Marek Pietrzak. No i Andrzej Kuźma oraz Józek Gargula, którzy wkrótce okażą się bohaterami Nowego Sącza. Pierwsza połowa: gospodarze, jak na beniaminka przystało, atakują, ale jakoś bez wymiernego efektu. Wreszcie w 23 minucie skrzydłem urywa się Andrzej Kuźma. Już w polu karnym, atakowany przez obrońcę, pada efektownie, a sędzia tak trochę "na dobry początek", wskazuje na "wapno". Do piłki podchodzi Józek Gargula.


- Byłbym nieszczery, gdbym zaklinał się, że nie zjadały mnie nerwy - przyznaje po latach Cziwers. - Nauczyłem się już wcześniej, że, wykonując jedenastkę, mam czekać na pierwszy ruch bramkarza. Tak też uczyniłem w meczu z Bronią,. Peresada rzucił się w lewą stronę, ja lekko kopnąłem futbolówkę w prawy róg. Piłka w siatce, kamień z serca. W drugiej połowie kolejnego gola dla Sandecji zapisał na swym koncie Gargula. Ponownie zdobył go z rzutu karnego, niedługo potem wspomniany Kuźma podwyższył na 3-0. - Tym razem uderzyłem w stylu Czecha Panenki. W środek bramki, sadzając wcześniej golkipera gości na d... - śmieje się Józek.




Tuż przed rozpoczęciem inaguracyjnego meczu II ligi przeciwko Broni Radom fot. Muzeum Sandecji


W końcówce radomianie strzelili co prawda honorowego gola, unikając w ten sposób porażki za "minus jeden" (obowiązywała wówczas zasada, że za porażkę co najmniej trzybramkową, przegrywającej drużynie odejmowano jeden punkt), co nie zmieniło faktu, że pierwszym liderem drugoligowych rozgrywek została Sandecja. Głównie za sprawą bohatera niniejszego tekstu. Różnie - częściej niestety gorzej, aniżeli lepiej, wiodło się później sądeczanom w tej drugiej lidze. Kibicom ówczesnych "kolejarzy" wielkiej radości, a samym zawodnikom - przysłowiowych pięciu minut ogromnej satysfakcji po tym inauguracyjnym meczu z Bronią, żadna siła już jednak odebrać nie mogła.

- Pierwszy karny? - zastanawia się Cziwers. - Było to chyba na dwa lata przed owym awansem do II ligi. Graliśmy na własnym stadionie z BKS Stalą Bielsko-Biała. Goście prowadzili 1-0, kiedy sędzia przyznał nam jedenastkę. Aż do tego meczu etatowym egzekutorem jedenastek był Zbyszek Gruszczyński. W poprzednim spotkaniu jednak spudłował i wybór trenera padł na mnie. Wygrałem próbę nerwów z bramkarzem. Doprowadziłem do remisu, dzięku czemu Sandecja uratowała jeden punkt.

W przeszłości takich zwycięskich psychologicznych pojedynków Garguli z golkiperami rywali było bez liku. Sam zainteresowany nie potrafi ich zliczyć. Ile? Może 25? Może 30? Może 35? Może nawet więcej? Nie aż tak istotna jest w tym przypadku konkretna liczna. Ważne jest to, o czym się na wstępie napisało, że nie zdarzyło się, by Cziwers zawiódł. Wszystkie bez wyjątku próby były udane. Powie ktoś: a cóż to za piłkarz, który tylko karne strzelać potrafi? Tego przecież największego "topora" da się nauczyć. Może w istocie i da się, wszak to tylko kwestia właściwego ułożenia stopy. Chiałbym jednak tego "topora" widzieć stojącego naprzeciw bramkarza, w sytuacji kiedy od jego koncentracji zależą losy meczu, a uwagę na nim skupia kilka tysięcy osób siedzących na trybunach. To po pierwsze. A po drugie: Józek Gargula to nie tylko perfekcyjne jedenastki.

To również, a nawet przede wszystkim, kawał dobrego, nietuzinkowego piłkarza. Takiego, który jednym celnym, mierzonym podaniem uruchamiał szybkich kolegów w przedniej linii. Który w chwilach dla drużyny krytycznych, potrafił poderwać partnerów do walki, nie wahając się nawet do jednego z boiskowych obiboków przemówić ręcznie. W szatni, ma się rozumieć, w przerwie meczu bodaj z Górnikiem Knurów. Który z graniczącym z determinacją poświęceniem biegał za każdą, pozornie bezpowrotnie straconą piłką. Który imponował widowni soczystymi uderzeniami z dystansu, takimi z gatunku nie do obrony. Który, dzięki nienagannemu wyszkoleniu technicznemu (dzisiaj określilibyśmy to techniką użytkową) oraz stoickiemu spokojowi niejednokrotnie obronną ręką wychodził z najbardziej nawet dla swej drużyny kłopotliwych sytuacji podbramkowych. Z powyższych rekomendacji wynika, że był Cziwers piłkarzem, rzecz można, kompletnym. Przez fachowców określanym krótki: all round.

A zaczęło się wszystko przed z górą ćwierćwieczem w Starym Sączu. W szkole podstawowej gdzie wychowania fizycznego niepozornego Józka uczył Leszek Ziembowicz. - To własnie temu człowiekowi zawdzięczam to, że zostałem piłkarzem o jakiejś tam renomie - przyznaje Cziwers. - Do osiemnastego roku życia byłem niski, miałem może z metr w kapeluszu. Kiedy w starosądeckim Sokole ukończyem wiek trampkarza i jakoś wciąż nie mogłem podrosnąć, powiedziano mi, że się do piłki nie nadaję. Że jestem po prostu zbyt mikry i wątły. Kategorię juniorów musiałem więc sobie odpuścić. I pewnie do piłki bym nie wracał, gdyby nie właśnie pan Ziembowicz. Przekonał mnie, że mam talent, że szkoda tych lat spędzonych wcześniej na boisku, że jeszczę pokaże, na co mnie naprawdę stać. No to powróciłem trenować na boisku na Podmajerzu i wkrótce zainteresował się mną trener Sandecji Ryszard Aleksander.




Tuż przed rozpoczęciem inaguracyjnego meczu II ligi przeciwko Broni Radom fot. Muzeum Sandecji

W pierwszej drużynie seniorów nowosądeckiego klubu zadebiutował w meczu ze Stalą Sanok. To był rok 1976. Parę stoperów tworzył z późniejszym prezydentem miasta, posłem na Sejm Andrzejem Czerwińskm. We wspomnianym spotkaniu przypadło mu zadanie bezpośredniego krycia potężnie zbudowanego napastnika Pietrzkiewicza. To był gracz niespecjalnie "techniczny", za to silny jak tur, na dodatek strzelający przy każdej nadarzającej się okazji. Przy Cziwersie niewiele się nastrzelal. Został wręcz ośmieszony, a Sandecja wygrała 2-0. Wkrótce biało-czarni pokonali MZKS w Jaśle 1-0, by w kolejnym meczu potykać się z Cracovią. Lało tego dnia w Sączu okrutnie, boisko przypominało jedną wielką kałużę. Kiedy wydawało się, że zawody zakończą się wynikiem "klozetowym", to znaczy remisem 0-0, tuż przed końcem Zdzisek Świerad huknął z 20 metrów w okienko

Sądeczanie zwyciężyli 1-0, a za chwilę oszaleli z radości kibice na ramionach znieśli z murawy swoich ulubieńców. Nazajutrz, słynny sądecki krasomówca radiowy śp. Jasiu Krokowski grzmiał wszem i wobec z "kołchoźnika" o wspaniałym sukcesie sądeckiego futbolu, podkreślając świetną grę Józefa Garguli (informacja dla młodszych Czytelników: niemal wszystkie mieszkania w blokach zaopatrzone były w tamtych, chyba jednak dobrych, przynajmniej dla sportu lokalnego, czasach w głośniki, emitujące audycję z radiowęzła miejskiego, a odbiorniki nazywano właśnie "kołchoźnikami"). I właśnie to spotkanie z "pasami" uznaje dzisiaj Józek jako najważniejsze dla niego w długiej, znaczonej częstszymi wzlotami, aniżeli upadkami karierze.

- Kiedy sięgam pamięcią do drugoligowych czasów, to niezmiennie nachodzi mnie może jedna refleksja: graliśmy w Sandecji nie dla forsy - przekonuje Józek. - Liczyło się głównie to, że człowiek mógł reprezentować barwy najsilniejszego, najpopularniejszego klubu w regionie. Wielką zasługą trenera Aleksandra było ściągnięcie do klubu chłopaków z okolicznych wiosek i miejscowości, takich niezmanierowanych, sport traktujących w podobnych do moich kategoriach, jako wielką życiową przygodę. Może dlatego tworzyliśmy naprawdę świetnie rozumiejący się, zgrany kolektyw. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał w tym miejscu o dwóch jeszcze osobach, które dla mnie ogromnie wiele znaczą. To doktor Stefan Zdeb i klubowy dobrodziej Jan Koral. Ten pierwszy był mi zawsze niezwykle przychylny, niezawodny w swoich diagnozach. Natomiast o panu Janku niewielu dzisiaj pamięta. A przecież to jego należy uznać za cichego autora awansu Sandecji do II ligi. Szkoda, że odsunął się od klubu. Do dzisiaj nie wiem i pewnie na zawsze pozostanie to już dla mnie tajemnicą, kto mu tak mocno przypiekł, że przestał się pokazywać na stadionie. W każdym razie my - zawodnicy z tamtego okresu zawsze będziemy go mile wspominać. Jeśli już mam taką okazję, to za pośrednictwem tego artykułu pragnę go serdecznie pozdrowić. A wracając do zespołu, to wyznawaliśmy zasadę muszkieterów: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Do dzisiaj zresztą mocno trzymamy się razem, występując w lidze oldbojów. Osobiście mam satysfakcję, że kiedy z racji wykonywanego zawodu przyjeżdżam do Łącka czy Szczyrzyca, często spotykam się z dowodami sympatnii. Ludzie wciąż kojarzą mnie z boiska, przypominają mi mecze, o których czasem sam nie pamiętam. To naprawdę miłe. W takich chwilach myślę sobie, że warto było obijać się po różnych boiskach, narażać kości na szwank, wylewać pot na treningach.


Autor Sebastian Stanek
Fot. Muzeum Sandecji
Multimedia